środa, 16 września 2009

Podsumowanie

Przyszedł czas, aby coś napisać o całej wyprawie. Ameryka Południowa jest bardzo zróżnicowanym kontynentem, myślałem, że odwiedzone przeze mnie kraje będą bardziej do siebie podobne. Niesamowite jest to, że na tak wielkim obszarze wszyscy mówią praktycznie jednym językiem. Jednocześnie, jest bardzo ciężko tam podróżować bez znajomości języka hiszpańskiego. Jak to w trzecim świecie bywa niewielu ludzi zna jakikolwiek inny język, a zatem znajomości języka angielskiego przydaje się tutaj w bardzo ograniczonym zakresie. Podróżowanie w AP przysparza o wiele więcej emocji niż to w Europie, czy Azji, ponieważ wiąże się z o wiele większym zagrożeniem. Głównie trzeba się wystrzegać kradzieży, które tutaj zdarzają się często, a zawód złodziej należy do bardzo popularnych profesji. Poza tym w takich krajach jak Boliwia, czy Peru nie można bagatelizować ryzyka porwania, które nie jest jakoś bardzo wysokie, jednak na tyle znaczne, że zawsze trzeba mieć je na uwadze.


W różnych krajach istnieją różne problemy, jak też każdy z nich ma zupełnie inną specyfikę. Jednak na mnie największe wrażenie zrobiło Peru. Z uwagi na to, że tak bardzo kocham góry i lubię mocne wyzwania jest to kraj, w którym mógłbym siedzieć pół roku i na pewno na nudę bym nie narzekał. Jest to kraj bardzo różnorodny, poza wysokimi Andami i lokalnymi biurami, które organizują wejścia na praktycznie każdy szczyt w Andach, jest jeszcze Cusco, zdecydowanie jedno z najpiękniejszych miast w jakich byłem. Miasto to posiada niesamowitą atmosferę, kamienną zabudowę rozlokowaną na górzystym terenie, a poza tym niezliczone ilości barwnie przystrojonych Indian. Jest jeszcze jezioro Titicaca z unikatowymi, ginącymi już dzisiaj trzcinowymi wyspami i Indianami, którzy jeszcze tam mieszkają. A na północy jest dżungla Amazońska, która stanowi poważne wyzwanie dla najbardziej ambitnego wędrowca, jak również obiekt pożądania dla niejednego turysty. Peru jest również krajem stosunkowo tanim, a zatem przeciętny turysta może swobodnie po nim podróżować bez konieczności zaciskania pasa. Dla mnie najpiękniejsze wspomnienia z całej wyprawy będą się wiązały z trekkingiem na Machu Pichcu. W ogóle nie planowałem tego trekkingu, ponieważ nie za bardzo miałem na niego czas i nie wydał mi się zbyt ciekawą propozycją. Tylko dzięki temu, że spotkałem Anne, zdecydowałem się jednak wpleść go w plan mojej wycieczki. Dziś śmiało mogę powiedzieć, że najbardziej chciałbym kiedyś wrócić właśnie w to miejsce, zrobić ten trekking jeszcze raz, może nawet w jego rozszerzonej wersji.


Wyprawa ta wiązała się z jeszcze jednym kompletnie dla mnie nowym doświadczeniem. Otóż w jej drugiej części trzeba było otoczyć opieką grupę ludzi, w czym Łukaszek okazał się prawdziwym profesjonalistą. Ja starałem się pomagać jemu jak tylko mogłem, jednak bez znajomości hiszpańskiego moja pomoc była niezwykle ograniczona. W każdym bądź razie, doświadczenie to pozwoliło mi zrozumieć, jak ciężką i niezwykle odpowiedzialną jest praca przewodnika. Jak ciężcy i męczący mogą być czasem ludzie, nawet jeżeli podróżuje się w małej grupie. Zobaczyłem, że to wszystko nie jest takie łatwe jak mi się wcześniej wydawało. Jednak najważniejsze jest to, że wszystko się dobrze skończyło i każdy z nas ma niezapomniane wspomnienia z tej pięknej przygody.


Mam świadomość tego, że moje posty były o wiele uboższe w treść niż to było w zeszłym roku, a co za tym idzie pewnie były mniej ciekawe. Wynikało to z charakteru wyprawy, tzn. z dużej ilości dni, kiedy nie miałem dostępu do komputera i jakiejkolwiek cywilizacji, jak również braku laptopa, co uniemożliwiało mi sporządzanie posta wtedy, kiedy miałem na to ochotę. W każdym bądź razie, żeby nie załapać na przez siebie samego stworzonej ankiecie, samych beznadziejnych ocen, starałem się zamieszczać sporą ilość zdjęć. Mam nadzieję, że one sprawiły Wam nieco radości i czyniły tego bloga nieco bardziej interesującym. Dziękuję Ewelinie i Kubie za wpisy na blogu.


Trzymajcie się i do zobaczenie! OBY NIE DALEJ NIŻ ZA ROK:)

poniedziałek, 7 września 2009

Powrot do Polski

Widoczek na miasto z samolotu.




Mialem juz tego watku nie poruszac na blogu, bo zwykle jest to nudny temat. Jednak musze wylac tutaj swoje zale na Alitalie, czyli linie ktorymi mialem watpliwa przyjemnosc leciec. W wielkim skrocie napisze tylko, ze byl to chyba najgorszy lot jaki mialem w zyciu. W samolocie z Caracas do Rzymu, popsute bylo siedzenie, na ktorym siedzialem. Poza tym kazdy otrzymal standardowo sluchaweczki do kontemplowania muzyki. Tyle tylko, ze do sluchania byl tylko kanal telewizyjny i kanal 12, na ktorym lecialy dzwieki podobne do tych, jakie wydaje radio, kiedy koncza sie baterie. Jedzenie tez bylo ponizej sredniej. Poza tym w samolotowej telewizorni puszczali bajki, czegos takiego w zyciu nie widzialem. Dlatego musze przyznac, ze linie spadly na psy. Dlatego, jezeli bedziecie mieli mozliwosc wyboru, wybierzcie kazda inna linie, juz lepiej zaryzykowac jakas nieznana, niz pakowac sie w dluga trase z nimi. Naprawde poziom jest zastraszajaco niski. Ponadto mialem tez super pecha, bo skolei na trasie Rzym - Warszawa, siedzialem kolo trzech matek, ktore lecialy z malymi dziecmi. Koncert przez cala podroz ze wszystkich trzech stron. Cos okropnego! Zawsze uwazalem Wlochow za makaroniarzy i pedalow, dlatego caly czas nie moge zrozumiec, jak im sie udalo narobic tyle dzieci tym polskim dziewczynom.

A teraz najlepsze. Laduje w Warszawie, udaje sie spokojnie po bagaz i na niego czekam. Czekam..... czekam.... i czekam.... Niestety bagazu nie ma. Patrze na jakies bagaze, ktore kreca sie na tasmie wkolo i nikt ich nie odbiera. W koncu jedna babka sie niecierpliwi i podchodzi do goscia z obslugi z zapytaniem co sie stalo z reszta bagazu. A ten spokojnie odpowiada, ze reszta bagazu zostala w Rzymie. Co mieli, to juz wypuscili a te tutaj krazace wkolo bagaze to z wczoraj, co tez zostaly w Rzymie. W biurze reklamacji, facet przyjmujacy moje zgloszenie spokojnie mi tlumaczy, ze jak sie leci przez Rzym, to zawsze tam ginie bagaz. Maja kilkanascie takich zaginiec dziennie. Teraz dostali informacje, ze w Rzymie zostalo 25 bagazy, ale nie wiedza, czyje konkretnie i nie wiedza, czy moj dotarl z Caracas. Gosc mi to spokojnie mowi, ale zaden duren nie pomysli, zeby cos z tym zrobic, ze to nie jest normalne. Welcome to civilization, mysle sobie. Wiele razy lecialem przez Rzym i jakos nic mi nie zginelo! Mial Pan wielkiego farta - mowi lotniskowy urzedas. To oznacza, ze moja przygoda sie jeszcze tak do konca nie skonczyla, teraz bede czekal na bagaz.

Acha, w samolocie siedzialem na siedzeniu o numerze 14 i dopiero teraz zauwazylem, ze nie ma 13. Ciekawe, czy tak jest we wszystkich samolotach? Tak jest pewnie dlatego, ze nikt nie chce dostac takiego numeru do siedzenia. Strasznie zabawna historia. Przesady zwyciezyly nawet linie lotnicze i producentow samolotow.

Po powrocie do domu okazalo sie, ze moja mama juz mnie prawie pochowala, poniewaz wydawalo sie jej, ze powinienem wrocic jeden dzien wczesniej. Moge sobie tylko wyobrazic co przezyla, teraz pozostaje mi tylko obdzwanianie wszystkich znajomych i tlumaczenie sytuacji. Po wykonaniu kilku telefonow, zapytalem sie mamy, czy jest jakis moj znajomy do ktorego nie dzwonila wczoraj. Ta mi odpowiada, ze chyba nie ma. A po chwili z usmiechem dodaje, ze kilku nie odebralo!

niedziela, 6 września 2009

Caracas

Kilka fotek miasta

Stacja metra

Pomnik wiecznie zywego tutaj Simona Bolivara.



Slumsy miasta, rozciagaja sie na ogromnej przestrzeni. Strach sie tam zapuscic w dzien, a co dopiero noca. Swoim wygladem mysle, ze przypominaja nieco favele Rio.





Jestem juz w tym ogromnym miescie. Piekne to ono nie jest, z reszta jak wiekszosc wielkich molochow Ameryki Poludniowej. Odnosnie tego, ze jest tutaj niebezpiecznie, to wczoraj moj autobus z Ciudad Bolivar zaliczyl ponad godzinne opoznienie, co wystarczylo, zebym dotarl do miasta po zmroku. Wybralem lepszy hotel, bo w przewodniku podawali, ze ma niesamowity widok z restauracji, ktora sie miesci na ostatnim pietrze hotelu. Okazalo sie, ze restauracja akurat dzis i jutro jest zamknieta. Jestem glodny jak smok, wiec nie ma wyjscia trzeba wyskoczyc cos zjesc. Gosc w recepcji jak widzi, ze wychodze, to wybausza oczy i pyta gdzie ide. Ja mowie, ze cos zjesc, a ten stwierdza, ze musze byc bardzo glodny i pyta sie co zamierzam jesc. Mowie, ze kurczaka, gosc wychodzi ze mna przed hotel i sie mocno zastanawia. Po chwili mowi, ze dwie przecznice dalej sa dwa miejsce gdzie moze byc jeszcze otwarte i gdzie maja kurczaki. Ok, odpowiadam i pytam sie jeszcze, czy tu jest bardzo groznie. Ten wykrzywia gebe i mowi, przeciez znasz sytuacje. Potem jeszcze troche mysli i stwierdza, ze pojscie tam na kurczaka, to duze ryzyko o tej porze i ze on poszedlby w dol! Tam jest nieco bezpieczniej, mowi. W koncu macha reka zrezygnowany i odchodzi.
Jestem nieco w konsternacji. Jednak zgodnie ze swoja zyciowa dewiza, ze trzeba chwytac byka za rogi, ruszam we wskazane przez kolesia miejsce. Juz jak tylko przechodze plac i wchodze na ulice widze grupke kolesi, z ktorych jeden idzie w moim kierunku i cos krzyczy. No niezle, mysle sobie. Moge jednak nie przejsc tych dwoch przecznic. Na szczescie na rogu pierwszej z nich widze otwarta restauracje, nie jest to bar wiec ceny sa wyzsze. Krotka chwila wahania i kupuje sobie obiad. Nie ma sie co szczypac na kilka dolcow, jak zaraz mozna stracic cala kase a nawet wiecej. Zjadam obiad, wypijam dwa piwa i jak najszybszym krokiem wracam do hotelu. Penetrowal miasto bede z samego rana.
Niestety nastepnego dnia okazalo sie, ze jest niedziela, wiec wszystko bylo pozamykane i nawet trudno bylo znalezc miejsce, w ktorym mozna byloby zjesc cos konkretnego. Malo ludzi na ulicach, centrum, jezeli chodzi o walory turystyczne, to jest srednio ciekawe. Nie mozna powiedziec, ze jest w ogole nieciekawe, ale tez nie ma tutaj nic szczegolnego. Jednak Caracas to ogromne miasto, tyle tylko, ze w ogole nie przystosowane do ruchu turystycznego, dlatego wszyscu przyjezdni traktuja to miasto tylko i wylacznie tranzytowo i jak ktos nie musi, to nie zostaje tutaj dluzej niz dwa dni.
Maja bardzo dobrze rozwiniete metro. Jest tanie, szybkie i duze. Bilet na przejazd w zaleznosci od strefy kosztuje w przeliczeniu na nasze od 25 do 45 groszy za jeden przejazd. Metro jest w miare bezpieczne. Nie jest tak stare i klimatyczne, jak to w Buenos Aires, jednak stanowi najlepszy i najdogodniejszy tutaj srodek komunikacji.
Kiedy jechalem na lotnisko okazalo sie, ze kazdy mi mowi, ze nie ma autobusu na lotniksko. Nie znam hiszpanskiego, wiec nie wiem, czy go teraz nie ma, czy w ogole nie bedzie. Probuje sie dogadac swoja uboga wersja tego jezyka, ale jakos slabo mi to idzie. Wreszcie widze, ze miejscowy targuje cene taksowki, podchodze i dolaczam sie do targowania. Taksiarz jak widzi, ze jest dwoch nie chce zmieknac. Wreszcie wsiadamy! Pierwszy raz widze taksiarza, ktory odpala swoj pojazd na krotko, czyli ma wyrwana stacyjke, druty zwisaja pod kierownica. Taksiarz wyglada tak, jakby przynajmniej jedna trzecia swojego zycia spedzil w pudle, na lewym reku wytatuowany trzy wielkie litery. Jednak jakos mam do goscia zaufanie. Sam sie sobie dziwie, ale pewnie przez to jego targowanie, jakby mial zle zamiary, to nie targowalby sie tak zaciekle:)
Na lotnisku okazalo sie, ze kasuja ten swoj pieprzony podatek wylotowy 137,5 bolivara, czyli po czarnorynkowym kursie 23 dolary. Mozna zaplacic w dolarach, ale wtedy przeliczaja po kursie oficjalnym 2,15. Na lotnisku jednak sa koniki u ktorych mozna na szczescie wymienic kase po sporo lepszym kursie. Te podatki, to istne szalenstwo. W kafejce internetowej spotykam Polakow, ktorych poznalismy podczas wejscia na Roraime i Ci mnie infoirmuja, ze normalnie jest jeszcze jeden podatek wyjazdowy 100 bolivarow, ale jak nie kazali mi go placic, to znaczy, ze nie musze tego robic. Powyzsze informacje pisze glownie dla moich wspoltowarzyszy podrozy, zeby byli przygotowani na zaplacenie tego gownianego podatku.
No to koncowka wielkiej przygody. Jak sie uda to zamieszcze zaraz jakies fotki.
Do zobaczyska w Polsce!!!

sobota, 5 września 2009

Strata Karaibow

Niestety nasz samolot opoznil sie nieco wiecej niz wczesniej zapowiadali, dlatego okazalo sie, ze nie zdazymy na autobus na Karaiby. Koniec koncow, musze z nich zrezygnowac i jechac jutro do Caracas. A wiec, to nasza ostatnia wspolna noc w tej podrozy z Lukaszkiem. Loimy niezle. Jednak mnie cos bierze, jakies przeziebienie, czy cos, ale mam nadzieje, ze to nic powaznego. Problem jedynie jest w tym, ze Cracas to jedno z najostrzejszych miast w Ameryce Poludniowej. Pewnie juz macie dosc czytania o przemocy i tego typu wtretach, jednak musze przyznac, ze AP to naprawde neibezpieczny kontynent. Lukasz opisuje mi wszystkie zaszlyszane akcje z Caracas. Mowi, ze po godzinie 17, miasto jest zajebiscie niebezpieczne, a po godzinie 20.00 ekstremalnie niebezpieczne. Ciekawe co sie jutro wydarzy, bo zgodnie z rozkladem jazdy mam zajechac do Caracas o godzinie 17.00, a do hotelu daleko z terminalu autobusowego. A biorac pod uwage fakt, ze tutaj bardzo rzadko komunikacja dojezdza na czas, moga byc pewne problemy. Jednak czego sie nie robi dla przygody!!!!

Fotki z wodospadu Angel.

Wodospad, zamieszczam go nie pokolei, poniewaz robie to w srodku nocy, kiedy wszyscy mnie namawiaja do korzystania z przyjemnosci zycia zamiast pisania bloga.

Pilot z ktorym lecielismy z powrotem.






Rzeka Orinoko, ale nie w jej najszerszym biegu.

Wodospad Angel po raz wtory.





Deska rozdzielcza mojej Cessny.

Dziecko z hotelu, ktore sie bardzo ucieszylo na nasz powrot, bo wiedzialo, ze dostanie Cole gratis.

piątek, 4 września 2009

Ciudad Bolivar i Canaima

Nie pisalem o przebiegu naszej imprezy sprzed wyjazdu na wodospad. Impreza jak to impreza, zawsze jest podobnie. Jednak trzeba bylo wczesniej kupic jakis alkohol. Otoz pomimo tego, ze Wenezuele spokojnie mozna zaliczyc do trzeciego swiata i ze Ciudad Bolivar jest zapchlona dziura, to pod wzgledem robienia zakupow, moge je tylko porownac z Luksemburgiem. Bowiem tylko w Luksemburgu mialem takie problemy ze znalezieniem zwyklego spozywczaka w centrum miasta. Na ulicach w centrum jest wszystko, mnostwo stoisk, kramow i wszystkiego. Oczywiscie nie sa to sklepy z najlepszymi markami swiata, tak jak to jest w Luksemburgu, jednak mozna kupic w nich odziez, zegarki, kuchnie, itd. Gorzej jest jak chce sie kupic zwykla Cole, badz fajki. Nawet Lukaszek idac ze mna przez miasto napomknal, ze pierwszy raz widzi taka miejscowosc, w ktorej wszedzie blizej jest do zegarmistrza niz po fajki. Tak tutaj jest w rzeczywistosci. Ciekawe jest rowniez to, ze miasto jest pelne ludzi i robi wrazenie niezwykle spokojnego. Wszystko sie jednak zmienia z nadejsciem zmroku, czyli tutaj godziny 18.00. Wszelkie sklepy sa zamykane, stoiska skladane, a zycie na ulicy wymiera. Do tego robi sie ciemno i ponuro, dopiero teraz widac prawdziwe oblicze miasta - obdrapane sciany, watahy krecacych sie psow po okolicy, czy ciemne twarze mijajacych z rzadka przechodniow. Teraz juz tutaj robi sie mniej przyjacielsko niz wczesniej, ale sklep trzeba znalezc. Jak to mowia, Polak potrafi i bez pytania sie o droge, wreszcie trafiamy do sklepu. W prawdzie nie do spozywczaka, ale do monopolowego. Pomimo tego, ze nie ma jeszcze 19.00 alkohol podaje sprzedawca zza kraty. Nie ma mowy o wejsciu do srodka. Robimy tak duze zakupy, ze wszyscy stojacy w kolejce sie niecierpliwia. Potem wracamy do hotelu i rozpoczynamy impreze. Jest juz nawet umowiony koles, ktory w odpowiednim momencie ma nam zrobic tournee po nocnych lokalach. Tyle tylko, ze jak sie na to godzil, to chyba jeszcze nie mial pojecia jak sie bawia Polacy. Koniec koncow, w momencie gdy wszyscy nabralismy ochoty na nocny wypad, naszego przewodnika juz dawno nie bylo w hotelu. Nic to, musielismy wyjsc sami. Andrzej bardzo sie obawial tego wyjscia, ale ulegl naszej presji i postanowil jednak z nami wyskoczyc. Na miescie nie bylo nikogo. Tylko my, nawet psow nie bylo. Nie ma mowy o wzieciu taksowki. Andrzej narzeka na swoja bolaca noge i jako, ze ma juz troche w czubie ciagle domaga sie taksowki. Zlosci mnie tym strasznie, bo wiem, ze to miasto teraz jest jak dzungla, a zatem lepiej nie imformowac nikogo o naszej tutaj obecnosci, trzeba byc cicho. Jakos udalo mi sie wreszcie do tego przekonac Andrzeja. Wiemy jednak, ze daleko nie bedzie mial ochoty isc, wiec zatrzymujemy sie na nabrzezu w celu poczekania na podwozke. Wreszcie zatrzymuja sie miejscowe chlopaki i mowia, ze zawiaza nas na hamburgera, bo jest srodek tygodnia i oferta nocnych klubow jest tutaj mniej niz skromna. Nic, jedziemy zatem na hamburgera. Na miejscu okazuje sie, ze za 10 dolcow serwuja hamburgera niemal jak kolo od traktora. W zyciu nie widzialem czegos podobnego. We czterech nie mozemy mu dac rady, choc wszyscy jestesmy niezle glodni. Wreszcie Lukasz sie przelamuje i wpycha w siebie ostatni kawalek. Kolesie sa wyraznie czyms poddenerwowani. Wreszcie mowia Lukaszowi, ze musimy sie zmywac, poniewaz okolica jest niezwykle niebezpieczna. Lukasz tlumaczy, ze jest to miejsce, w ktorym grasuja gangi, dwudziestu kolesi z palami, jak sie ich spotka, to nie ma czasu na negocjacje. Jedziemy jeszcze do jednego lokalu, zeby sprawdzic slowa naszych przewodnikow, jednak sa tam takie puchy, ze nawet nie zamawiamy piwa, tylko prosto wracamy do hotelu.

Za to w Canaimie, oprocz samego wodospadu Angel, po drodze widzi sie cala mase innych wodospadow, przy korych taki Niagara przypomina raczej ciek kranowy niz prawdziwy wodospad. Kolejnego dnia robimy wycieczke pod inne wodospady. Pod wodospadem Sapo jest zrobione przejscie. Wodospad ten jest szeroki na jakies 50 metrow, mozna przejscie pod nim, poniewaz jest naturalna pulka w skale. Taki spacer robi niesamowite wrazenie. Ogromne ilosci przetaczajacej sie wody kazdej minuty, jej huk, czy wreszcie sam widok pobudza wszystkie zmysly i uswiadamia prawdziwa potege natury. Cos niewiarygodnego. Szkoda, ze mam tak wolny internet i nie moge zamiescic fotek, bo moze choc troche przyblizylyby Wam to, o czym pisze.

Dzis natomiast byla tylko kapiel w jeziorze, byczenie sie na plazy. Popijanie piwka i czekanie na samolot. Z Ciudad Bolivar udajemy sie do Puerto de la Cruz, a stamtad do jakiejs wioski, na wybrzeze karaibskie.

Salto Angel

Zaczelo sie od tego, ze zarekwirowano nasze trunkowe zapasy na lotnisku. Rozwscieczyli mnie tym bardzo, glownie dlatego, ze z okazji konca podrozy przestalismy oszczedzac i zakupilismy duzo przedniejszy alkohol niz to drzewiej bywalo. Te matoly z obslugi celnej jak to zobaczyly, to oczywiscie nie bylo zadnej dyskusji, rekwiruja i koniec. Mowi sie trudno, jednak nastroj mialem minorowy. Wchodze do tej awionetki, ktora sie okazal stary samolot Cesna. Moze do niego wejsc 7 osob plus pilot. Przypada mi miejsce na samym koncu, nie jest najgorzej, ale zartuje, ze wolalbym siedziec na miejscu drugiego pilota. Nie ma z nami Lukasza, nie rozumiem o czym gadaja obaj piloci, jednak odnosze wrazenie, ze dziadek uczy mlodego latania. Nie podoba mi sie to i zaczynam odczuwac lekki niepokoj. Wreszcie odpalamy silnik i wjezdzamy na pas startowy. Po kilku minutach samolot sie zatrzymuje i dziadek mowi, ze tyl jest za ciezki i musimy przeniesc nieco bagazu do przodu. Ok, wracamy, zmieniamy nasze usadowienie wedlug instrukcji dziadka. Ten jednak nadal kreci glowa i mowi, ze cos nie gra. Wreszcie decyduje, ze sam zostanie na miejscu, a mnie sadza na swoje miejsce obok pilota. Mozecie sobie wyobrazic moja ekscytacje. Odrazu lapie za ster i chce, zeby mi zrobili zdjecie. Mlody pilot patrzy z przerazeniem i blaga, zebym tego wiecej nie robil. Moje szczescie ze zdobytego miejsca jest tak duze, ze juz nawet nie oponuje.

Lot jest fantastyczny. Leci sie na niewysokim pulapie. Mozna widziec ogrom rzeki Orinoko pod soba, ktora z gory wyglada niemal jak ocean a nie rzeka. Mozna takze obserwowac pobliskie tepui i niesamowite polacie zielonej dzungli pod nami. Lot trwa godzine i 10 minut. Cesna porusza sie z predkoscia 120 mil na godzine i ma srednie spalanie 18 galonow na godzine. Ma dwa baki po 40 galonow, wiec latwo policzyc, ze na luzie moze robic czterogodzinne loty. Nieco mnie to wszystko uspokaja, jak do tego dochodze z informacji odkodowanych ze wskaznikow przed soba. A pierwsza ionformacja na jaka trafilem na desce rozdzielczej byl licznik wylatanych godzin, ktory pokazywal niemal 4000, co wydalo mi sie bardzo duza iloscia jak na taki samolot. Pilotaz takiego malenstwa nie wydaje sie byc niczym nader skomplikowanym, chociaz jak wyobrazilem sobie jak gasnie jedyny silnik, jaki posiada ten samolot, to poczulem sie nieco nieswojo i odrazu uswiadomilem sobie fakt, ze nie chce byc pilotem:)

Dolecielismy do Canaimy, malego miasteczka w srodku dzungli. Tutaj krotkie spotkanie organizacyjne i wsiadamy do lodzi, zeby jeszcze tego samego dnia dotrzec pod wodospad. Zle zrozumialem przewodnika i podroz strasznie mi sie dluzyla. Bylem przygotowany na godzine podrozy, a okazalo sie, ze plyniemy prawie cztery. Do pokonania mielismy jakiesc 80 kilometrow lodzia pod prad. Lodz bez dachu, lawki drewniane, dupsko boli jak nie wiem, a tutaj nie bardzo jest jak zmienic pozycje. Prad rzeki jest bardzo silny i co chwile grozi nam wywrotka. Przewodnik wczsniej poinformowal nas o tym, zebysmy zostawili w obozie wszystkie cenne rzeczy, bo mozemy sie wywrocic i je stracic. Wydawalo mi sie to zwyczajnym pieprzeniem pod turystow dla podgrzania atmosfery. Szybko okazalo sie jednak, ze tak nie jest, bo juz w drodze na lodz Lukaszek opowiadal, ze jego kumpel, jak tu byl, to zaliczyl wlasnie taka wywrotke. Prad jest naprawde silny, po drodze jest wiele glazow, droge trzeba znac doskonale, jezeli sie nie chce rozbic lodzi. Mniej wiecej w polowie dopada nas tropikalny deszcz. Mam niesamowitego pecha, bo przez prawie dwa miesiace podrozy tachalem ze soba dosc ciezkie wojskowe ponczo - nie przydalo mi sie ani razu. Teraz pierwszy raz postanowilem go nie zabierac, jako, ze deszcz wydal mi sie malo realny. Przemoklem do suchej nitki. Zdjalem spodnie i wlozylem je pod kamizalke ratunkowa ale na nic sie to zdalo. Deszcz w tropiku po prostu trzeba zobaczyc, nie przypomina on deszczu tylko raczej lanie calymi wiadrami wody z gory. Nieraz jest taka sciana wody lecaca z nieba, ze nawet nie mozna zobaczyc co jest kilka metrow dalej. Jakos to jednak trzeba bylo przetrwac, a poza tym pocieszajaca dla mnie byla mysl, ze potem bedzie co wspominac. Lukaszek wyglada na zmeczonego podroza, wiec mowie mu, zeby sobie wyobrazil, ze taka lodzia mamy plynac przez 12 dni. Wreszcie jest koniec tej podrozy, a na miejscu w obozie ognisko przy ktorym mozna wysuszyc rzeczy. Przy tym ognisku przygotowywane sa dla nas kurczaki w ciekawy sposob. A mianowicie sa nabite na patyki, ktore skolei sa wbite pod kontem w ziemie. Nigdy wczesniej tego nie widzialem, bede musial wyprobowac to na skalkach, bo kurczaki potem smakuja wysmienicie.

Na sam wodospad musimy wstac wczesnie rano, o 3.50. Nie cierpie tak rano wstawac i pomysl wydaje mi sie poroniony, jednak wstaje sie tak wczesnie zeby zobaczyc wodospad bez mgiel. Trzeba w nocy przeplynac rzeke i idzie sie w gore przez dzungle ponad godzine. Jestem wkurzony, bo mysle, ze idziemy na wschod slonca, a z doswiadczenia wiem, ze taki wschody sa do dupy. Jednak okazuje sie to trafna decyzja. Co prawda wschod slonca dopada nas jeszcze w dzungli, jednak sam wodospad jest przepiekny. Mamy szczescie, ze padalo, bo z gory wali sie niesamowita ilosc wody. Poza tym w miare jak slonce wstaje tworzy sie niesamowita tecza. Przepiekne barwy, tecza jest ogromna, nie mowiac o samy wodospadzie. Nie spodziewalem sie, ze jest tak piekny. W tej podrozy moge go porownac tylko z Choquequirao, ktore zrobilo na mnie tak niesamowite wrazenie. Szkoda, ze czas podziwnia wodospadu jest ograniczony, moglbym sie gapic na niego przez caly dzien. Jego wysokosc to 984 metry. Niestety jest zbyt duzo wody, zeby sie pod nim kapac. Byloby to zbyt niebezpieczne, dlatego na kapìel jedziemy pod inny wodospad. Ale o tym w dalszej relacji. Zdjec zrobilem cala mase, jednak pisze z Canaimy, w ktorej jest tylko jeden internet. Oczywiscie niesamowicie wolny, dlatego nie mam mozliwosci zamieszczenia nawet jednej fotki.

wtorek, 1 września 2009

Ciudad Bolivar

Architektura miasta.


Takie sie tutaj lowi ryby

Slynna rzeka Orinoko w tle!

A tak stloczeni dzis jechalismy, niestety nie bylo wystarczajaco miejsca do zrobienia dobrego zdjecia, ale w rzeczywistosci na tylnym siedzeniu bylo piec osob, bo z lewej strony siedzi jeszcze Andrzej a na nas lezy Krzysiek.

Andrzej od lewej, w srodku Ania a po prawej jej maz Andrzej.


Po calonocnej podrozy dotarlismy do tego miasta. Nie jest ono niczym szczegolnym i pewnie zaden turysta by tutaj nigdy nie zajrzal, gdyby nie fakt, ze stanowi baze wypadowa do najwyzszego wodospadu swiata jakim jest Wodospad Angel. A przeciez nie mozna byc w Wenezueli i nie zobaczyc tego wodospadu. Wycieczki nad ten prawdziwy cud natura sa niezwykle drogie, poniewaz trzeba wynajac awionetke, aby w miare szybko do niego dotrzec. Inna opcja, to wyprawa przez dzungle, ktora pochlonelaby 10 dni i rowniez mase forsy. My juz nie mamy 10 dni, wiec musimy wybrac opcje z awionetka.

W Wenezueli juz nie nazywaja glownych placow w miescie Plaza de Armas. Tutaj takie place nazywane sa Plaza de Bolivar, na czesc najwiekszego wodza wszech czasow, ktory wyzwolil cala Ameryke spod wladzy okrutnych ciemiezycieli. Bolivar tutaj jest niezwykle powazany. Do tej pory jest tak, ze jezeli ktos planuje jakis zamach stanu lub inna tego typu afere, to oglasza sie nastepca samego Bolivara, aby zdobyc jak najwiecej sprzymierzencow.

Po przyjezdzie do miasta Lukaszek odrazu zorganizowal taksowke. Facet mial 24-letniego Forda Granada - swietna maszyna. Na pytanie Lukasza o to, czy da rade zabrac wszystkich na raz, odpowiedzial – zobaczymy. Spodobalo mi sie jego podejscie do sprawy, z reszta naszym wspoltowarzyszom podrozy tez. Okazalo sie, ze zmiescilismy sie na luzie do tego cacka, jeszcze nawet mielismy miejsce na wziecie lebkow z ulicy. Jednak, jak to na porzadnego taksowkarza przystalo, nasz juz nam tego nie proponowal.

Niestety z uwagi na fakt, ze kierowca naszego nocnego autobusu, albo z powodu zmeczenie albo nieznajomosci trasy ciagle ja gubil, do celu dotarlismy z ponad 3 godzinny opoznieniem. Zatem, na miejscu okazalo sie, ze nie mozemy znalezc lotu na ten sam dzien. W koncu sie to jakos udalo, jednak kolektywnie postanowilismy pozostac jeden dzien w tym fantastycznym miescie i dlatego mam teraz czas, aby nadrobic postowe zaleglosci.

Plan na dzis jest prosty, najpierw zwiedzanie, potem zakupy i wieczorna zabawa. Oj, czuje, ze dzisiaj sie niezle zabawimy, bo to przeciez koncem podrozy zapachnialo. Trzeba jacos o tym zapomniec a sposob jest tylko jeden:)

Jak to dobrze, ze znalazlem szybkiego neta, bo tak z fotek bylyby nici. Na poprzednim juz myslalem, ze sie wykoncze. Mam nadzieje, ze to docenicie i bedziecie trzymali za mnie kciuki, zeby chlopaki nie wykonczyli mnie podczas dzisiejszej biesiady:)

Wiecej fotek z Roraimowej przygody!

Tak rowniutko jestem teraz opalony, a najgorsze jest to, ze nie bardzo bede mial czas nadrobienia opalenizny na Karaibach. Lukaszek pociesza mnie, ze przeciez w Polsce istnieja jeszcze solaria.


W ostanim obozie po zejsciu ze szczytu, ktory widac w tle.

Waz napotkany na trasie. Podobno jest ich bardzo duzo w okolicy, ale zeby zobaczyc takiego trzeba miec nie lada szczescie. Tym razem ja je mialem.


To jeszcze na szczycie!




El Foso - jak jest wyzszy poziom wody, to mozna skakac wprost do jeziorka, wychodzi sie z tej dziury tajemnym przejsciem, ktorego niestety nasz dzielny Leonardo nie znal.

Jeden z hoteli, lezacy juz po stronie brazylijskiej.



Triple point, czyli punkt w ktorym zbiegaja sie trzy granice: Brazylii, Wenezueli i Gujany. Co ciekawe, bardzo malo turystow tutaj dociera, bo jest to cholernie daleko od obozowiska na szczycie. Nasz Leonardo pracuje od dwoch lat, robi trzy wycieczki w miesiacu i szedl tam z nami dopiero piaty raz. W tym miejscu bylem pierwszy raz w Gujanie:)

W porze deszczowej tedy plynie rzeka.



Widok z brzegu gory na jej dalszy ciag.


Fotki z wejscia na Roraime!

Te roslinki to podobno endemity!

Zwyczjny widoczek



Latajacy zolw!


Pod koniec drogi wejsciowej
Nie widac na zdjeciu ale trasa wiedzie pod wodospadem!


Sciana Roraimy robi wrazenie. Mysle, ze stanowi nie male wyzwanie alpinistyczne!

Z naszym tragarzem Leonardem, ktory swietnie odnajdywal sie rowniez w roli przewodnika.

Naszym przewodnikiem byla ta dziewczyna po lewej stronie. Na imie miala Mirasol. A pamietali bedziemy ja glownie poprzez jej umiejetnosci kulinarne, ktore byly fantastyczne. Niektorzy z nas nawet sie chcieli z nia ozenic.

Widoki z drogi wejsciowej



Nasz cel w tle


Nasi tragarze! Normalnie biora na plecy 30 kilogramow, czasem jednak zdarza sie, ze musza niesc nawet 45!!!