czwartek, 30 lipca 2009

Cuzco

Arequipa wymieka przy tym miescie. Tutaj cale miasto jest niesamowicie stare i klimatyczne. Bardzo turystyczne rowniez, bo stanowi baze wypadowa do Machu Picchu, a ludzie przyjezdzaja do Peru glownie wlasnie po to, aby zobaczyc slynne MP. Ja po to tu nie przyjechalem ale jakos uleglem presji otoczenia i zdecydowalem sie na zrobienie tego trekkingu. Tak naprawde to nadarzyla sie okazja ze wzgledu na Anne, bo bez niej na pewno bym nie szedl. Organizacja takiego trekkingu nawet przy radach tak doswiadczonego goscia jak Lukasz wcale nie jest prosta. Okazalo sie, ze jego zaprzyjazniony przewodnik Jurij nie jest w stanie w tak krotkim czasie zalatwic dla mnie kucharza, a zatem musialem sie podjac zrobienia tego bez kucharza. Powiecie, ze to fraszka, bo po cholere komu kucharz. Ano taki kucharz, po pierwsze kupuje cale zarcie, wie co potrzeba, po drugie ma cale wyposazenie potrzebne do przygotowywania potraw, po trzecie zna Qechua i moze sie dogadac z miejscowymi, ale wrescie co najwazniejsze zna trase i sluzy takze za przewodnika. Dlatego bez kucharza moge liczyc tylko na mulnika, tutaj mowimy na niego manager of mulas. Jednak jest to bardzo wygorowane okreslenie, bo zwykle to jest facet ktory bardzo slabo nawet mowi po hiszpansku, nie mowiac o innych sprawach, takich jak czytanie czy pisanie. No ale co tam trzeba sprobowac.
Jezeli chodzi o dzien dzisiejszy, to glownie zszedl nam na podziwiniu miasta, robieniu zakupow i organizacji trekkingu, choc na to poswiecilismy najmniej czasu, bo Jurij trzymal mnie w niepewnosci az do 19.30 zanim ostatecznie oznajmil, ze nikogo nie ma. Co ciekawe Anna mnie ciagala po wszystkich sklepach w Cuzko, bo chciala sobie kupic czerwone spodnie, takie backpakerskie. Wszedzie sa te gacie, ale w kazdym sklepie albo nie bylo rozmiaru albo nie byly tak czerwone jak chciala. Wreszcie pod koniec dnia kupila sobie niebieskie. Powiedzialem, ze juz jest pozno i musimy isc na targ w celu zakupu lisci koki, ktore moze nieco nam pomoga w tym trekkingu. Na targu widze czerwone spodnie takie jak chciala, pytam sie ile kosztuja, ona ucieka i mowi, ze nie chce tego slyszec, bo znajac swoje szczecie bede tansze i w dodatku jej rozmiar. Tak tez bylo, do tego stopnia bylem wykonczony tymi gaciami, ze nie moglem sobie odmowic przyjemnosci zrobienia z nich prezentu Annie.
W hotelu gdzie spimy wlascicielka jest dobra znajoma Lukasza, ktora przetrzymuje dla niego sprzet na trekkingi. Ja potrzebuje wziac namiot, wiec Lukasz napisal do niej list, w ktorym okreslil mnie jako swego przyjaciela i jedyna osobe, ktorej ufa. Nie obylo sie jednak bez problemu, baba oczekiwala, ze Lukasz zadzwoni, potem wreszcie jak sprawdzila ze jestem z Polski, odszukala ostatni wpis Lukasza na liscie gosci hotelowych i porownala z tym na liscie. Podoba mi sie taka lojalnosc i brak zaufania do obcych. Juz kiedys Lukasz mial problemy ze skontaktowanie sie z tym hotelem w sprawie rzeczy, wiec wyslal znajomego na zwiady, ktory akurat byl w Cuzko. Znajomemu baba odpowiedziala, ze w ogole nie zna kogos takiego jak Lukasz, a temu jak potem do niej przyjechal, ze strachem w oczach oznajmila, ze ktos go szukal, ale oczywiscie powiedziala, ze go nie zna.
Trzymajcie kciuki za trekking, jutro o piatej rano wyruszamy!

środa, 29 lipca 2009

Just some photos from Arequipa!

Anna ma juz dosc picia ze mna rumu i postanowilia sie przerzucic na sok pomaranczowy!

El Misti schowany niesmialo w gorach!
Widoczek na Plaza de Armas, place o tej nazwie sa w kazdym miescie w Peru!

Jezioro TITIKAKA - wyspa UROS i TAQUILE

Kierownik Lodeczki
A tutaj kierowniczka
Anna juz jest znudzona ta wspaniala wycieczka!

Lokalsi






Jest to najwyzej polozone zeglowne jezioro swiata. Lezy mniej wiecej na 4000 m. Wycieczka jaka wzielismy okazalo sie byc jedna z najlepszych w jakich kiedykolwiek uczestniczylem. Przede wszystkim dostalismy bardzo profesjonlanego przewodnika, ktory w dodatku mowil po angielsku. Najpierw udalismy sie na wyspe UROS, na ktorej w dalszym ciagu mieszkaja miejscowi indianie Uro. Potem poplynelismy na wyspe Taquile, na ktorej zamieszkuja dwa glowne plemiona wystepujace w Peru, czyli Aymara i Qechua. To niesamowite jak Ci ludzie zyja, podobno znaczna czesc z nich juz dawno ucieklaby z wysp gdyby nie turysci, ktorzy daja sposobnosc zarobienia dosc latwych pieniedzy. Wysp plywajacych jest 40, tak naprawde to opieraja sie one na konstrukcji ze specjalnych roslin, ktore utrzymuja sie na wodzie. Nie przemieszczaja sie, bo miejscowi przymocowuja je do dna jeziora specjalnymi linami. Konstrukcja takiej wyspy pochlania 6 miesiecy pracy miejscowych indian. Wszystko tam jest zbudowane z miejscowej trzciny, jednak na miejsce wraz z zarobionymi na turystach pieniedzmi dotarla juz cywilizacja i miejscowi zakupuja namietnie panele sloneczne, dzieki ktorym maja prad, a co za tym idzie rowniez telewizje. Bieda jest widoczna, jednak nie taka jak w Azji, Ci ludzie zyja z turystyki i nie maja w cale tak zle, zwlaszcza ze zyja w naprawde przepieknym i naturalnym srodowisku. Co najbardziej mi sie podobalo, to kolory ich ubran, jak rowniez ogolna radosc panujaca w wiosce. Te sztuczne wyspy wiadomo, ze sa nielada atrakcja, bo warunki tam panujace sa naprawde surowe. Jednak na jeziorze jest kilka wysp naturalnych, takich jak Taquile, sa to pieknie polozone wyspy gorzyste, na ktorych do dzis mieszkaja ludzie. Z tych wysp nawet Ci ludzie nie specjalnie chca sie gdziekolwiek przeprowadzac, zyja bowiem w czystym i przepieknym srodowisku, moga zachowywac swoja tradycje i kulture, a poza tym zarabiac coraz wiecej pieniedzy na turystach.

Z romowy przy obiedzie na wyspie, Amerykanaka pyta Australijczyka:

- Skad Pan pochodzi,
- Z Sydney,
- O to fantastycznie, a na jakiej to miasto lezy wysokosci?

Tak, indolencja Amerykanow chyba juz nigdy nie przestanie mnie zachwycac
Jezeli ktos z Was bedzie kiedys w Puno, to ta wycieczka jest obowiazkowa, jest to naprawde nie lada atrakcja i nie lada przezycie, a co najbardziej mnie zaskoczylo, to profesjonalizm z jakim Ci ludzie podchodza do turystow, choc wiedza, ze wiekszosc z nich prawdopodoibnie juz nigdy tutaj nie wroci. Takie podejscie do sprawy turystyki to prawdziwa rzadkosc w trzecim swiecie.

wtorek, 28 lipca 2009

Puno

Niestety z uwagi na ograniczenie czasowe musialem zrezygnowac ze wspinaczki na Chachani, ale co sie odwlecze, to nie uciecze. Z samego rana udalismy sie na terminal autobusowy w Arequipie. Okazalo sie, ze pogoda na tyle sie sknocila, ze zadne autobusy nie odjezdzaja do Puno, poniewaz spadl duzy snieg i droga jest nieprzejezdna. Musimy czekac, dobrze ze nie wybralem sie w gory, bo pogoda nie pozwolilaby na wiele. W poczekalni udalismy sie do baru i tam spotkalem dwoch sympatycznych Polakow. Okazalo sie, ze poza tym ze sa sympatycznie, sa jeszcze szaleni, bo w trzy tygodnie postanowili pokonac trase ladem miedzy Buenos Aires a Caracas, to po prostu ogromna odleglosc. Chlopaki prawie caly czas spedzaja w autobusach. Jednak na rozmowie z nimi szybko nam minal czas i wreszcie Anna uslyszala, ze nasz autobus jest gotowy do odjazdu. Autobus jedzie bardzo wolno, bo wspina sie pod gore. Poza nami jedzie jeszcze tylko trojka turystow. Za oknem bialo od sniegu, zima zawitala tu na dobre. W srodku jest przerazliwie zimno, ale takie sa wlasnie uroki podrozowania. W Puno jestesmy juz po zmroku, biore cos na p0dobienstwo azjatyckiego tuk-tuka zamiast taksowki, zeby sprawic Annie przyjemnosc, bo jeszcze nigdy czyms takim nie jechala. Miasto jest wieksze niz myslalem, centrum bardzo turystyczne z deptakiem i calym turystycznym przepychem. Jutro plyniemy na wyspy. Zdjec na razie nie zamieszczam, bo internet jest zastraszajaco wolny, ale przy najblizszej sposobnosci, obiecuje, ze nadrobie zaleglosci.
Wracajac do mojej rozmowy z Polakami, chcialbym sie podzielic kilkoma spostrzezeniami na temat Boliwii. Otoz srednia pensja w tym kraju to 200 dolarow, policjant stojacy na ulicy zarabia 100 dolarow miesiecznie. A gosc w busie, ktory jezdzi caly dzien i krzyczac nagania ludzi do busa, zarabia ponoc 1,5 dolara za dzien pracy - az sie wierzyc nie chce ale to prawda. Boliwie mozna podzielic na dwa obszary - gorski, ktory jest bardzo biedny i czesc wschodnia, bardzo bogata. Kraj jest strasznie skorumpowany, dla przykladu niech wystarczy to, ze praktycznie nikt tu nie zdaje egzaminu na prawo jazdy, wszyscy sobie kupuja prawo jazdy. Jest to nielegalne, ale wszyscy to robia, bo takie prawo jazdy kosztuja tyle samo co caly kurs wraz z egazminem, wiec to sie bardziej oplaca. Istnieje duza nienawisc miedzy prostymi ludzmi Aymara, a srednia klasa boliwijczykow. Ludzie Aymara sa bardzo biedni, sa tez bardzo konserwatywni, nie chca sie uczyc, nie za bardzo chce sie im pracowac, natomiast plodza duzo dzieci, ktore potem trafiaja na ulice i tam zostaja zlodziejami, handlarzami narkotykow, albo po prostu umieraja. Tak to w wielkim skrocie tutaj wyglada.

poniedziałek, 27 lipca 2009

Arequipa

To miasto jest zdrcydowanie najwspanialszym jakie do tej pory zwiedzilem. Jest po prostu przepiekne. Miasto wybudowane przez Hiszpanow, ktorzy bali sie przebywania na duzych wysokosciach, bo uwazali ze to wplywa na impotencje. Cale miasto lezy pomiedzy trzema wulkanami, zbudowane jest z tufu wulkanicznego. Czuc w nim powiew historii na kazdym kroku. Jest to drugie co do wielkosci miasto w Peru. Poniewaz juz odjezdza Dorota i rozstaje sie rowniez na jakis czas z Lukaszem, poszlismy do diskoteki. Tej samek z ktorej pare lat wczesniej wyszedl jeden z Klientow Lukasza i zostal porwany wprost z ulicy. Miasto wyglada na spokojne, ale to tylko pozory, dlatego nie mozna pozwolic na uspienie wlasnej czujnosci. W ostatnich latach nasilily sie potwania turystow. Co ciekawe rzad zwiekszyl kare do 30 lat wiezienia za porwanie obcokrajowca, wiec teraz taka sama kara grozi za zabicie co za porwanie, wiec porywacza bardziej oplaca sie zabic niewygodnego swiadka, niz zostawic go przy zyciu. Diskoteka byla podobna do tych jakie sa w Polsce. Oczywiscie wyroznialismy sie wzrostem. Latynoski faktycznie inaczej sie ruszaja, moznaby patrzec godzinami na to, jak tancza. Diskoteka sklada sie z kilku sal. Jest sala glowna i poboczne, gdzie mozna ogladac jakies wydazenie sportowe na telebimie, spiewac karaoke, grac w pilkazyki, czy jest nawet sala gdzie jakis zespol daje koncert. Miejscowi bawia sie na calego.

Poza tym miasto ma niesamowity plac centralny i przepiekne centrum. Poza samym centrum, wystarczy zapuscic sie glebiej w miasto, zeby poznac prawdziwe zycie Peruwianczykow. Mozna zjesc posilek w knajpie dla lokalsow za dolara, w czesci turystycznej kosztuje 10 razy tyle. Soki z pomaranczy wyciskane na ulicy sa praktycznie za darmo, sa przepyszne. Zawsze mnie to dziwi, kiedy podrozuje po swiecie. Uwielbiam takie miejsca, zawsze najbardziej mnie interesuja, a nigdy nie spotykam w nich turystow. Nie sa to tylko wzgledy bezpieczenstwa, jednak nie wiem tez czego. Wyglada to troche tak, jakby ludzie obawiali sie poznac prawdziwego oblicza miejsca, do ktorego przyjezdzaja.

Calama

W Chile poza samym San Pedro de Atacama, ktore jest miastem wylacznie turystycznym i bardzo drogim bylismy rowniez w Arica i Calamie. Arica to miasto lezace na Oceanem Spokojnym, wiec nie moglismy sobie odmowic przyjemnosci spaceru po plazy. Woda tu jest zimna, plaza nie szczegolnie ciekawa, wiec zadne z nas nie mialo ochoty na kapiel. Calama zrobila na mnie najlepsze wrazenie. Jest to male miasteczko, jednak jak sie nim spaceruje ma sie wrazenie, jakby sie bylo w Stanach. Jest to naprawde bogaty kraj, co widac na kazdym kroku. Na wstepne uczczenie mojego egzaminu wybralem oczywiscie lokal dla miejscowych. Taka miejscowa speluna, w ktorej dwie obce dziewczyny, z ktorych jeszcze w dodatku jedna jest blondynka wywolaly niemalo sensacje. Zaczelo sie od ogolnych zaczepek, potem ludzie podchodzili do stolika, a co najlepsze zaczeli stawiac nam piwo. Skonczylo sie to tak, ze o maly wlos nie zdazylismy na nocny autobus, na ktory mielismy juz kupione bilety. Jak zwykle wskoczylismy w ostaniej minucie. W Chile autobusy to odrebny temat, sa mege wygodne. Jest kilka telewizorow, kazdy ma sluchawki do ogladania jak w samolocie, wiec jak ktos nie chce to nie musi ogladac. Poza tym caly czas kreci sie facet i doglada wszystkich pasazerow, chce zeby czuli sie jak najbardziej komfortowa. Nakrywa kocykiem, podklada jasiek, jak trzeba to zaslania okno. Zupelnie inaczej niz w Peru. Tutaj jazda autobusem to zupelnie odrebne przezycie. Pomijajac sam komfort tej jazdy, ktory pozostawia wiele do zyczenia, to musze napisac o nieznanym do tej pory dla mnie zjawisku, jakim sa miejscowi sprzedawcy autobusowi. Sa to prawdziwi artysci, wchodza do autobusu, daleko przed miastem docelowy i rozpoczynaja swoje przemowienie. Kazdy ma inne, kazdy sprzedaje co innego. Maja donosny glos, modeluja go, gestykuluja, pracuja mimika twarzy. Jest to naprawde sztuka. Taka perrora trwa przynajmniej pol godziny. Facet mowi - drodzy pasazerowie ja nie przychodze zeby Wam cokolwiek sprzedac, sluze Wam rada i pomoca, czy wiece co mnie spotkalo w zyciu, otoz bardzo powaznie zachorowalem. Tutaj opowiada ze szczegolami o straszliwej chorobie jaka go spotkala, ze np. mial robaka w brzuchu. Potem przestrzega przed lekcewazeniem wlasnego zdrowia, daje ogolne rady odnosnie odzywiania, sportow itd. Potem mowi jakie sa pierwsze symptomy jego choroby, ze sa nimi spuchniete nogi, swedzenie dloni, czy ogolne zmeczenie. Wszyscy je oczywiscie maja. Wreszcie mowi o dzisiejszym swiecie, rozwoju wspolczesnej medycyny i zbawiennego srodka, w ktorego jest posiadaniu. Nie namawia do jego zakupu, choc uwaza, ze grzechem by bylo nie skorzystac z takiej szansy i nie kupic go bezposrednio od niego. Choroba moze sie rozwinac w kazdej chwili, itd. potem kupuje ten stodek 90 procent pasazerow autobusu. Niesamowity marketing, nasi handlowcy przy tym to nic.

sobota, 25 lipca 2009

Chile

Glowna ulica w San Pedro de Atacama!
Tak wygladaja ludzie, ktorzy po morderczej wedrowce po Boliwii wjechali wreszcie do cywilizowanego swiata!
Chile to bardzo bogaty kraj, w ogole nie da sie go porowna z Boliwia. Na pierwszy rzut oka robi nawet lepsze wrazenie niz Polska. Wiecej moze napisze w pozniejszym terminie.

WIADOMOSC Z OSTATNIEJ CHWILI.
ZDALEM EGZAMIN!!!!
PIJEMY AZ KOGOS WYNIOSA, DLATEGO NIE WIEM KIEDY BEDZIE KOLEJNA RELACJA!!!

SALARY

Flaming.
Jedno z tutejszych jezior.
Mozna jechac godzinami, nie widzac nic ponadto co na tym zdjeciu!
Hortel z solo, stoly, sciany, siedzenia - wszytsko jest wykonane z blokow solnych!
Kaktusiki.
A salar wyglada tak.

Cmentarzysko pciagow - pozostalosci z czasow swietnosci pobliskiej kopalni.
Zielona Laguna.

I jeszcze raz flamingi.
Gejzer

O maly wlos bysmy nie zdazyli na autobus do Uyuni, jednak jak zwykkle mielismy farta i autobus byl opozniony ponad pol godziny, wiec wskoczylismy w ostatniej minucie. W Uyuni wykupilismy trzydniowa wycieczke na SALARY, ale zanim to zrobilismy, to trzeba bylo tam dojechac. Spedzilismy cala noc w autobusie, Lukasz mowil ze bedzie zimno, ale to co tam zastalem to po prostu lodowa. Nawet spiwor na te autobusy to malo. Totalny koszmar. Potem wycieczka, ktora sama w sobie zawiera jedne z bardziej atrakcyjnych miejsc w Boliwii, bo poza pustynia z soli, sa wyspy z ogromnymi kaktusami, gejzery, mase roznokolorowych jezior, czy wreszcie cieple zrodla, w ktorych przy temperaturze minusowej na zewnatrz mozna sie wygrzewac. Jednak jest jedno ale, tym ale jest temperatura. Jezeli ktos z Was bedzie sie kiedys wybieral na Salary to niech nie zapomni o Goretexie i super cieplym ubraniu. Wszystkie te miejsca leza na duzych wysokosciach, czasem nawet dochodzacych do 5000 m, wiec jest piekielnie zimno.

Ktoregos dnia jade o 5 rano w busie, trzese sie przerazliwie z zimna i slysze slowa Lukasza:
- Jeszcze nie jest tak zle, mogloby byc gorzej,
- To ciekawe - odpowiadam - jakos trudno jest mi to sobie teraz wyobrazic,
- A co gdybysmy byli taka lama - odpowiada Lukasz!!!
Pomagaja liscie koki, a nota bene, ktoregos dnia zazartowalem przy stoliku, ze Coca Cola jest tak dobra bo jest produkowana, jak sama nazwa wskazuje z lisci koki. Okazalo sie to prawda, otoz nawet do tej pory czesc partii tego napoju w Stanach jest naprawde produkowna na bazie tych lisci, ktore sa sprowadzane na specjalne zezwolenie do Stanow, tam w specjalnych laboratoriach jest usuwana kokaina i ulegaja dalszej obrobce. Ile to ciekawych rzeczy mozna sie dowiedziec!
Wiadomosc goraca jest taka, ze poszerzylismy sklad naszej ekipy, otoz od wyjazdu z La Paz podrozujemy z Ania, bardzo sympatyczna dziewczyna z Czech. Z uwagi na ten fakt, postanowilem nieco zmienic wczesniej zalozony plan i wspolnie z Ania zrobic ten ciezki trek do Machu Pichcu. Zmniejsza sie koszty jego organizacji, z poza tym Ania mowi po hiszpansku, co tutaj jest podstawa. W ogole to niedawo sobie uswiadomilem, ze jeszcze nie spotkalem tutaj ani jednego turysty samodzielnie podrozujacego, ktoryby nie poslugiwal sie tym jezykiem.

Ania opowiadala ostatnio ciekawa historie o lisciach koki, otoz zetknela sie z nimi jeszcze w Czechach, bo jej kolega przemycil ich spora ilosc dla ciezko chorego ojca. Podobno pomogly. Sama fantazja tego kolegi bardzo mi przypadla do gustu, podjac takie ryzyko nawet w obliczu choroby ojca, mysle, ze jest czyms rzadko spotykanym.

wtorek, 21 lipca 2009

Huayana Potosi - 6088 m npm

Okazalo sie, ze jednak tym razem nie wejdziemy na gore, bo nie mamy na to czasu. Po prostu Dorota musialaby sie strasznie potem stresowac tym, czy zdazy na samolot. Postanowilismy zatem zorganizowac sobie jednodniowa wycieczke do obozu pierwszego na wysokosci okolo 5100 m npm. Byla to trafna decyzja, bo pogoda nie byla rewelacyjna, tzn. widocznosc super, ale spadl snieg i wspinaczka byla bardzo utrudniona. Mialem spore klopoty z odnalezieniem drogi w czesci koncowej, poza tym bylo juz na tyle niebezpiecznie, ze podjalem decyzje o powrocie. Szkoda mi bylo, bo czulem sie swietnie. Jednak w drodze powrotnej (szedlem sam, bo Lukaszek z Dorotka zawrocili nieco wczesniej) dopadla mnie bol glowy, ktory trwa do teraz, choc juz jestem w La Paz, wiec szczytu mysle, ze i tak nie dal bym rady zdobyc. Poza tym jest mi niedobrze i w ogole nie czuje sie najlepiej. Caly ten dyskomfort wynagrodzily wspaniale widoki na trasie, ktore moze nieco odzwierciedlaja zdjecia, ktore zaraz zamieszcze, jesli komp pozwoli.

W powrotnej drodze niesamowity widok z gory na La Paz. Moja uwage zwrocila kukla wiszaca na slupie powieszona za glowe. Lukasz mowi, ze to znak dla zlodziei, ze w tej dzielnicy, jezeli jakiegos zlapia na kradziezy to zostanie zlinczowany. Mamy XXI wiek a tu sie dzieja takie rzeczy, adwokat raczej nie mialby duzo do roboty. O wiele gorzej jest na wioskach, tam ludzie maja swoje wlasne wierzenia i zwyczaje, pare lat temu zostali ukamieniowani Polacy (para turystow z Polski – dziewczyna cudem przezyla). Ciekawi jestescie dlaczego, otoz ktos z wioski krzyknal w ich kierunku “BIALE DUCHY”, miejscowi maja bardzo stare wierzenie, ktore podaje, ze bialy wysysa tluszcz z czlowieka, poza tym ma niesamowita moc, ze moze zabijac na odleglosc, poza tym przynosi nieszczescie, wiec lepiej go ukamienowac, tak na wszelki wypadek.

Histori zwiazanych z tym krajem jest duzo wiecej, np. kilka lat temu zostala porwana para austryjakow w La Paz, ktorzy podrozowali dookoala swiata. Zostali zawiezieni do miejscowej willi, tam byli torturowani, w ciagu dwoch tygodni oczyszczono im konto a potem zabito. Sprawa byla bardzo glosna, rodzina szukala ich wszystkimi dostepnymi srodkami, nie wiem jak to mozliwe, ale wreszczie poszukiwacze wpadli na trop, zostalo ustalone wszystko ze szczegolami. Okazalo sie, ze jechali autobusem, w ktorym byli falszywi tutysci z Hiszpanii, zatrzymany zostal autobus przez falszywych policjantow, ktorzy chcieli z nimi porozmawiac na komisaricie. W miejscu gdzie zostali zakopani znaleziono jeszcze cialo jednego turysty z Hiszpanii, ktory zaginal rok wczesniej.

Naprawde ciekawy kraj, przyjezdzajcie!!!

Wiezienie w La Paz

W tym miescie jest codziennie kilka demonstarcji, o to i jedna z nich.
Lukaszek dokonuje zakupow na jedny ze straganow jakich sa tu tysiace.
Pyszne soki wyciskane z owocow na oczach klienta mozna kupic wszedzie za grosze.


Wczoraj probowalismy sie dostac do wiezienia San Pedro w La Paz. Niezla jest historia z tym wiezieniem, pewien murzyn opisal wszystko w swojej ksiazce. Okazalo sie, ze wiezienie jest totalnie skorumpowane. Wiezniowie moga sobie kupic dosownie wszystko: fajki, alkohol, dziewczyne, luksusowa cele, a w wiezieniu nawet sie produkuje kokaine. Wiezniowie do tego stopnia sie rozpanoszyli, ze przekupywali straznikow i organizowali wycieczki w srodku dla turystow. Byly nawet imprezy w srodku dla turystow, na ktorych kokaine wciagano w gigantycznych ilosciach. Do tego dochodzily rozne wewnetrzne machloiki. W kazdym badz razie, kiedy ukazala sie ksiazka oczywiscie wybuchl ogromny skandal i turysci juz maja trudniej z wstepem do wiezienia. Oczywiscie korupcja jest nadal, wycieczki tez, jednak juz nie tak oficjalnie jak wczesniej i trzeba sie wysilic, zeby sie udalo. My probowalismy na kolegow jednego kanadyjczyka co tu siedzial, jednak okazalo sie, ze juz nie siedzi i ostatecznie nie udalo sie nam wejsc do srodka, a moglaby to byc niezla gradka.

poniedziałek, 20 lipca 2009

Downhill Rowerowy - jazda na calego!

Fajnie to wyglada, co?

Z Dorota i Anna z Czech!

Gotowy do zjazdu.

Zaczelo sie od wjazdu na wysokosc 4700 m, czyli prawie tyle samo co ma Mont Blanc, zabraklo przeszlo 100 m do rekordu najwyzszej gory Europy. Mozecie sobie wyobrazic co na to moj organizm. Moja glowa pekala, jednak trzeba bylo wsiasc na rower i heja do przodu. Caly stroj jaki dostalismy to spodnie, koszulka, kurtka, kask i rekawiczki. O jakichkolwiek ochraniaczach na nogi, czy rece mozna bylo zapomniec. Agencja z ktora sie wybralismy chwali sie 8 letniem doswiadczeniem. Ponoc do tej pory zginelo tylko 15 osob na tych zjazdach. Lukasz mowi, ze dzis juz wypadki nie zdarzaja sie tak czesto, bo najniebezpieczniejszy odcinek zostal wylaczony z ruchu i samochody juz tam jezdza niezwykle rzadko, a to one byly do tej pory glownym przyczynkiem wypadkow. Jak juz zaczalem jechac, to wypadki nagle staly sie dla mnie bardzo realne. Jest piekielnie stromo, prawie caly czas jedzie sie na hamulcu, a i tak jest to wedle zapowiedzi prosty i przyjemny odcinek, bo po asfalcie. Ja nie odczuwam zadnej satysfakcji z jazdy z uwagi na bol glowy. Musze sie niesamowicie koncentrowac, zeby sie nie wywalic, kosztuje mnie to mase energii. Nie patrze na widoki, staram sie po prostu przezyc. Jade prawie na koncu. Jazda jest naprawde meczaca. Pojawia sie nawet mysl, zeby sobie dac spokoj, ale co tam przeciez zjezdzam na dol, wiec z czasem bedzie lepiej. Docelowo zjezdzamy na 1300 m, tam jest obiad i sjesta. Trasa ogolnie liczy ponad 65 km. Po jakis 20 minutach zjazdu lapie gume, zatrzymuje sie facet z obslugi i daje mi swoj rower. Odrazu wyczuwam roznice, ten moj to totalny zlom, a przewodnicy zasuwaja na dobrych. Uswiadamiam sobie jak niebezpieczna jest to zabawa. Nagle widze przed soba zatrzymujacych sie rowerzystow, podjezdzam blizej i widze Lukasza z zakrwawiona twarza. Na moje pytanie co sie stalo, odpowiada, ze sie wypieprzyl, po prostu puscily mu hamulce. Wlasnie zblizal sie do tunelu, kiedy zauwazyl usterke. Zaczal hamowac nogami, ale w niedlugo potym stracil kontrole nad rowerem. Samego upadku w ogole nie pamieta, zna to z relacji innych, ktorzy przynali ze mial niesamowitego farta bo walnal prosto glowa w podlorze, gdyby nie mial kasku to po nim. Dla mnie najbardziej istotne i dziwne zarazm jest to, ze sie nie polamal. Gebe ma solidnie pocharatana, kwalifikuje sie do zszycia. Wlasnie kiedy pisze ta relacje to Lukaszek jest w szpitalu doprowadzany do stanu uzywalnosci.

Zastanawialem sie, czy kontynuowac ten wyczyn, ale Lukaszka postawa byla na tyle bohaterska(na poczatku nie chcial w ogole slyszec o szpitalu), ze postanowilem jechac dalej. Kosztowalo mnie to ogromnie duzo wysilku, asfalt sie skonczyl i zaczal szuter. Tu dopiero jest jazda, waska droga i kilkusetmetrowe przepascie wokolo. Organizacja takich wycieczek, to czyste szalenstwo - mozliwe tylko w trzecim swiecie. Za chwile kolejna wywrotka, babka stracila kontrole nad pojazdem. Na szczescie tym razem skonczylo sie tylko stluczeniem nogi. Natomiast ja lapie druga gume w kole. Sprzet, ktory mamy pozostawia wiele do zyczenia. W miare uplywu wysokosci bol glowy slabnie i odczuwam coraz wieksza przyjemnosc z jazdy. Wreszcie jestem w czubie a nie na samym koncu jak wczesniej. Jest adrenalina, sa emocje, ale czy warto tak ryzykowac? Co chwila zatrzymujemy sie a jeden z przewodnikow pokazuje nam ciekawe miejsce i opowiada jego historie, np. ze piec lat temu spadl do przepasci samochod, 5 osob zginelo a wrak ciagle lezy - ludzie strzelaja foty jak opetani, kolejana historia sprzed trzech lat o autobusie, zginely wtedy 48 osoby, tylko trzy przezyly wypadek. Na takich pogaduszkach i ekstremalnej jezdzie mija czas. Lukaszek mi wczesniej mowil, ze to juz jego piaty zjazd ta trasa, nie wiem czy ostatni. Miala byc to super atrakcja - faktycznie emocje i adrenalina jest na stosownym poziomie, jednak niebezpieczenstwo z tym zwiazane znacznie przekracza przyjete standardy. Po pokonaniu tej trasy moge stwierdzic, ze jest to przygoda dla zuchwalych. Po obiedzie okazalo sie, ze wracamty busem ta sama trasa co przejechalismy rowerem. Taka jazda busem po tej trasie, zwana tutaj "DROGA SMIERCI", z uwagi na jej niechluban historie, przysparza niewiele mniej wrazen co przejazdzka rowerem!!! Najwazniejsze jest jednak to, ze Lukaszek jest juz caly i prawie zdrowy, bo naprawde niewiele brakowalo. Zaczelo sie jak w definicji Hitchcocka, najpierw trzesienie ziemi a potem napiecie musi juz tylko wzrastac. Mam nadzieje ze nasza przygoda nie bedzie wiernym odzwierciedleniem tej definicji.

La Paz

Tak jest w dzien, w nocy ulice sa puste!
Miasto jest pieknie polozone i robi ogromne wrazenie zarowno w dzien jak i w nocy.

To miaste to dopiero cos. Nie wiem kto je budowalem ale musial miec niezla wyobraznie. Lotnisko miesci sie na 4300 i jest najwyzej polozonym lotniskiem swiata. Juz jak sie wysiada z samolotu to czuc nie tylko zimno ale tez trudno zlapac oddech. Oczywiscie Lukaszek po mnie nie wyszedl i w srodku nocy musialem sie zatroszczyc o taksowke. Pierwszy facet jaki do mnie podszedl mial ze dwa metro wzrostu i byl poteznej budowy ciala. Oczywiscie odstrzelilem go odrazu, ale to on poddal mi mysl, zeby wybrac najmniejszego. Tak sie tez stalo. Koles otwiera bagaznik na plecak, ja mowie, ze plecak idzie do srodka. Wsiadam, zamykam wszystkie drzwi i jedziemy. No coz, przypomnialy mi sie wszystkie przestrogi jakie tu slyszalem o porwaniach, jednak przeciez nie bede kimal na lotnisku. Wpradzie mam noz w kieszeni i mysl o nim dodaje mi nieco animuszu, jednak w grucnie rzeczy w rzeczywistej akcji mogloby sie okazac, ze nie potrafie zrobic z niego wlasciwego uzytku. Na szczesie facet grzecznie dowozi mnie na miejsce. A TU ZONK. Wale ile pary w rekach w zamkniete drzwi hotelu i nic, nikt nie otwiera. Coraz bardziej tym fakem sfrustrowany zaczynam kopac, Nadal nic. Wreszcie po dlugiej walce poddaje sie i wyruszam na poszukiwania nowego lokum. Hoteli w kolo jest duzo, tyle tylko ze wszystkie zamkniete na trzy spusty. Po miescie kreca sie jakies dziwne typy w zapijaczonym stanie, gdzieniegdzie przemknie jakis turysta, jednak atmosfera jest najdelikatniej mowiac nieciekawa. Wreszcie trafiam na wieksza ekipe turystow, jednak nie moga mnie przygranac, wiec wale do nastepnego hotelu. Tym razem mam szczescie. Otwieraja sie drzwi. Facet mowi 90 boliwianos za noc. Nie znam nawet kursu, wiec pytam ile to dolaroiw, mowi ze 14 wiec ja mowie 10, ten pokazuje mi drzwi – sila negocjacji. Ulegam, nie mam najmniejszej ochoty na krecenie sie po tym miescie o tej porze z plecakiem na karku. Wyjmuje dolary, a ten nie chce onich slyszec i wywala mnie z hotelu. Musialem sie naprawde wysilic zeby go jednak przekonac, ze jutro zaplace w tych jego ukochanych bolivianos. Wysokosc na jakiej teraz jestem to 3600 m. npm, probowalem wypic przed zasnieciem piwo, jednak sie nie dalo. Bol glowy sie rozpoczal na dobre i tak trwal juz do rana. Nie byla to udana noc. Co godzine patrzylem na zegarek. Wreszcie o szostej sie zerwalem i pomyslalem, ze czas na kapiel. Trzeba wyjsc na interenet, ale tu wszystko zamkniete. Pomyslalem ze pojde do hotelu gdzie mial byc Lukasz, moze jest juz otwarty? Ide w jego kierunku a tutaj na wprost mnie idzie Dorota. Dopada mnie, obsciskuje i mowi, ze juz mysleli, ze mnie porwali. Kaze mi biec do Lukasza, bo tam juz mnie szukaja i ze zaraz wyjezdzamy na wycieczke. Ja nie moge biec, bo zadyszka straszna, poza tym ten bol glowy. Jakos docieram do Lukaszka, po cieplym przywitaniu ten mnie informuje, ze szlyszeli moje walenie, ale nie chcialo im sie wstawac i mysleli ze gosc z hotelu mnie wreszcie wpuscil. No coz, jego optymizm mnie czasem rozbraja, ale w sumie go rozumiem, mial wazniejsze rzeczy na glowie. A teraz ruszamy na wycieczke! Po raz kolejny mialem niesamowite szczescie. Na ulicy spotkalem Dorote, w przeciwnym razie stracilbym wycieczke i spotkal sie z nimi dopiero wieczorem.

La Paz to ogromne miaste, polozone przepieknie, jeszcze czegos takiego nigdy nie widzialem. Mysle ze nie da sie porownac z zadnym innym, no moze jedynie z samym Rio, ale tam jeszcze nie bylem. Jest polozone w ogromnej dolinie, w nocy robi niesamowite wrazenie, jedziesz samochodem i widzisz morze swiatel pod soba - cos naprawde urzekajacego. Jest tez duzo biedniejsze niz Buenos, biede widac na kazdym kroku. Pelno smieci tak jak na smietnikowy kraj przystalo. Poza duza przestepczoscia problemem sa rowniez watahy psow krecacych sie po miescie, podobno potrafia atakowac ludzi, wiec trzeba na nie uwazac. Na pewno jest to jedno z ciekawszych miast w jakich bylem, na jego glebsza eksploracje przyjdzie jeszcze pora, wiec moze wtedy napisze cos wiecej. Jednak na razie wysokosc mnie rozbraja, nie wiem jak sobie poradze z Huayana Potosí. Bo na razie leb mi peka, komu przyszlo do glowy wybudowanie miasta na 4000 m npm. Najdrozsze dzielnice sa te, ktore leza najnizej. A wyobrazancie sobie jaki musi byc kac na takiej wysokosci, ja nawet nie produje sobie tego wyobrazic. W Indochinach duzo pilismy, bo tam takie zjawisko jak kac w ogole nie wystepowalo, chcac kontynuowac tamtejszy styl zycia tutaj bysmy po prostu umarli!

Buenos Aires

Tu sie mozna uczyc tanczyc.
Cmentarz Recolecta, warta uwagi pozycja.


Miasto nieco mnie rozczarowalo, ale to pewnie dlatego, ze spedzilem w nim za malo czasu. Ta Wloszka z samolotu zapytala mnie o to, jakie mam oczekiwania w stosunku do tego miasta, nie wiedzialem co odpowiedziec, ale glownie chodzilo mi o specyficzna atmosfere i klimat. Miasto jest ogromne, o jego wielkosci niech swiadczy tylko to, ze z lotniska do centrum jedzie sie autobusem prawie dwie godziny. Taksowka kosztuje 50 razy tyle co autobus. Bardzo chcialem zobaczyc Tango show, jednak bylem bardzo wczesnie, poza tym jest zima (7 stopni Celcjusza).

Zwiedzanie zaczalem od Plaza de Mayo. Potem udalem sie na slynny cmentarz Recolecta z grobem Evity. Przyszla kolej na slynna ulice Florida, ktora okazala sie byc zwyklym turystycznyn deptakiem z drogimi butikami i calym tym turystycznym bajzlem. Szybko stamtad ucieklem i zaraz potem trafilem do bardzo przyjemnej knajpki dla lokalsow. Pod sciana stal grill z kilkunastoma rodzajami mies. Oczywiscie nikt nie mowil po angielsku, lecz ludzie byli bardzo mili i na migi bez problema zamowilem sobie steka z winem. Ciekawe jest to, ze tutaj wino serwuja z woda mineralna do popicia. Jest to bardzo fajny wynalazek, bo po czerwonym wytrawnym winie zawsze pozostaje w ustach nie do konca przyjemna goryczka (znawcy zaraz powiedza, ze wszystko zalezy od wina). Local byl zdecydowanie obskurny, jednak wina nie serwuje sie tutaj z kartonu, czy plastikowego baniaka ale z normalnych korkowanych butelek.

W powrotnej drodze postanowilem skorzystac z metra. Byla to bardzo trafna decyzja. Otoz metro tutaj jest zabykowe, zalicza sie do jednych z najstarszych na swiecie. Ma kilka linni, choc w porownaniu do wielkosci miasta jest raczej slabo rozwiniete. Jednak posiada niespotykany nigdzie indziej klimat. W srodku sa ogromne wiatraki, ktore sluza za klimatyzery. Sciany sa wylozone mosaica przedstawiajaca rozne kolorowe obrazki. Jest bardzo tanie i ciagle szybkie. Akurat trafilem na agitacje, polegala ona na tym, ze w wagonie byl facet z glosnikiem i mikrofonem i z wielkiem zaangazowaniem przemawial do ludzi. Poza mna chyba nikt na niego nie zwracal uwagi, ciekaw jestem o czym opowiadal. W ogole w Ameryce Poludniowej poza samym Buenos Aires metro, z tego co mi wiadomo, jest jeszcze tylko w jednym miescie. Dlatego ten kto bedzie w Buenos musi koniecznie przejechac sie metrem.

Podsumowujac, miasto jest tak duze, ze trzeba znacznie wiecej czasu, zeby je choc powierzchownie poznac. Trzeba by pojechac do dzielnicy La Boca, gdzie jest stadion druzyny Boca Juniors. Gral w niej kiedys sam Diego Armando Maradona, ktory mimo niechlubnej wpadki z dopingiem pod koniec swojej kariery nadal jest tutaj uznawany za Boga. W ogole pilka nozna jest sportem wiecej niz narodowym w Argentynie. Jadac z lotniska widzialem niezliczona ilosc boisk, takich zwyczajnych, tylko dwie zbite z zerdzi bramki i nic wiecej. Jednak w pilke tutaj graja juz maluchy. Jak zaczyna dzieciak tylko biegac, to ojciec juz mu rzuca pilke i z rozmarzonym wzrokiem obserwuje syna, majac nadzieje, ze wyrosnie z niego glowny napastnik lokalnej druzyny, a jak los pozwoli to moze i sam nastepca boskiego Diego.

Poza tym nie bylem w przepieknej dzielnicy Palermo, kluczowym miejscu do zobaczenia w tym miescie. Koniecznie trzeba rowniez odwiedzis choc kilka szkol Tanga.

Miasto jest raczej biene. Dominuja w nim ludzie, ktorych okreslibym jako klase srednia, poprzez dominuja mam na mysli to, ze inne klasy widzi sie raczej rzadko. Co ciekawe ceny oznaczaja tak jakby byly w dolarach, wiec najpierw wydalo mi sie piekielnie drogo, dopiero kiedy odkrylem, ze pomimo oznaczenie U$S, chodzi o argetynskie pesso, wszystko okazalo sie bardzo tanie. Kiedys chetnie wroce do tego miasta, mysle, ze sie nie zawiade.

sobota, 18 lipca 2009

Podroz

Czekalem, czekalem i sie doczekalem. Jednak nie bylo latwo, podroz jak to podroz zawsze meczaca. Z uwagi na fakt, ze ostatni tydzien mialem naprawde bardzo meczacy, to musze przyznac, ze nawet mi sie nie chcialo jechac. Ale jak juz ruszylem to zlapalem bakcyla. Jeszcze przed wyjazdem moja mama prosila mnie o zlozenie deklareacji, ze tym razem wyjezdzam juz ostatni raz. Powiedzialem, ze jestem tak zmeczony, ze nie chce mi sie w ogole jechac, ale jestem pewien, ze jak juz bede w podrozy to znowu mnie ona wciagnie jak narkotyk. Tak faktycznie sie stalo, dopiero sie zaczela przygoda, a juz mozna powiedziec, ze jestem na haju. Oczywiscie pierwszy lot Airbusem do Rzymu, potem juz tylko lepiej, bo po 5 godzinnej czekaninie przyszla kolej na 14 godzinny lot. Udalo mi sie, bo obok mnie bylo wolne miejsce, wiec moglem sie wyciagnac podczas lotu. Lecialem z Wloszka, ktora juz czwarty raz leci na wakacje do Buenos, przyjemnie mi sie z nia gadalo. Patrzylem na nia i myslalem sobie ta babka wyglada na Argentynke i to w dodatku taka, ktora by od dziecinstwa tanczyla Tango. Pytam sie jej po co leci, a ta mi mowi ze jest tancerka i w Buenos szkoli swoje umiejetnosci. Przekazalem jej swoje spostrzezenie i jakos lody zostaly przelamane. Co do samego lotu, to jeden z lepszych w moim zyciu, bo praktycznie caly przespalem - jednak jest super kiedy sie leci w nocy. Oczywiscie samolot sie opoznil ponad godzine zarowno pierwszy jak i drugi, dlatego trzymajcie kciuki, zeby sie teraz ten nie opoznil, bo w Limie mam tylko 50 minut na przesiadke. W ogole to dwa spostrzezenia, po pierwsze pierwszy raz w zyciu przekroczylem rownik (w sumie nic takiego, ale zawsze jak ktos mnie kiedys zapyta: A Ty chlopcze, byles kiedys po drugiej stronie rownika? Bede mogl odpowiedziec - No pewnie, przeciez bylem w Buenos Aires. Po drugie swiat jest maly, skoro jednego dnia mozna byc w trzech stolicach, a tak bedzie dzis ze mna. Co do samego Buenos, to wymaga odrebnej relacji. W kazdym badz razie strasznie sie ciesze, ze tu jestem. Musze przeprosic Was za chaotyczna relacje i byc moze skladnie, jednak net tu jest strasznie wolny, mam malo czasu i w ogole to pewnie juz takie te relacje beda, jako, ze nie mamy w tym roku laptopa, wiec trzeba tworzyc na goraco w kafejce.
Acha jakis niedoinformowany celnik, kazal mi zabrac swoj bagaz z odprawy. Wiec ide do niej, kilkaset osob czeka na ogromnej sali na bagaze, rzucam szybkie spojrzenie na pierwsza z brzegu tasme i pierwszy bagaz jaki widze to wlasnie moj plecak. Ostatecznie nie jest tak zle, ze mi go dali, bo mialo byc 15 stopni w Buenos, a okazalo sie ze jest 7, wiec ubranie sie przyda. Poza tym bede mogl upchnac buteleczke jaka zakupilem w Polsce na bezclowce, gdzie zostalem poinformowany, ze z uwagi na fakt, ze lece czterema samolotami, moze sie zdarzyc tak, ze mi ja po drodze zabiora. Siedze teraz w kafejce gdzie sa takie malutkie boxy i slysze jak jakis gosc dwa boxy dalej chrapie w najlepsze. Nie wiem czy mu sie to oplaca, bo przeliczajac na godziny to juz po pieciu moglby sobie wziac calkiem przyzwoity hotel:)

piątek, 10 lipca 2009

A wyjazd już tuż tuż!

Czas płynie nieubłaganie, nawet nie wiem jak i kiedy mi zleciały te miesiące po powrocie z Indochin. Chociaż było bardzo trudno i do końca napotykałem niebotyczne przeszkody na swej drodze, to udało się zrealizować zeszłoroczny plan i zorganizować tę wyprawę. Bloga postanowiłem kontynuować tylko dlatego, żeby mieć motywację do prowadzenia zapisków z podróży, które stanowią później doskonały pamiętnikarski materiał, a których zawsze w trasie nie chce mi się robić. Przy okazji moi przyjaciele i znajomi będą wiedzieli co się u mnie dzieje i gdzie aktualnie się znajduję. Z uwagi na to, że tegoroczna wyprawa ma nieco inny wymiar niż poprzednia i zdecydowanie więcej jest w nią wplecionych wątków obcowania z naturą, częstotliwość pojawiania się postów będzie mniejsza niż poprzednio. Jednak obiecuję, że będę się starał trzymać solidny poziom i choć w krótkich postach przekazywać informacje na bieżąco. Tak jak poprzednio, proszę Was o zamieszczanie komentarzy, są niezwykle pomocne i mobilizujące w pracy blogera:)

No to do zobaczenia na trasie! Za tydzień wylatuje!!!