Nie pisalem o przebiegu naszej imprezy sprzed wyjazdu na wodospad. Impreza jak to impreza, zawsze jest podobnie. Jednak trzeba bylo wczesniej kupic jakis alkohol. Otoz pomimo tego, ze Wenezuele spokojnie mozna zaliczyc do trzeciego swiata i ze Ciudad Bolivar jest zapchlona dziura, to pod wzgledem robienia zakupow, moge je tylko porownac z Luksemburgiem. Bowiem tylko w Luksemburgu mialem takie problemy ze znalezieniem zwyklego spozywczaka w centrum miasta. Na ulicach w centrum jest wszystko, mnostwo stoisk, kramow i wszystkiego. Oczywiscie nie sa to sklepy z najlepszymi markami swiata, tak jak to jest w Luksemburgu, jednak mozna kupic w nich odziez, zegarki, kuchnie, itd. Gorzej jest jak chce sie kupic zwykla Cole, badz fajki. Nawet Lukaszek idac ze mna przez miasto napomknal, ze pierwszy raz widzi taka miejscowosc, w ktorej wszedzie blizej jest do zegarmistrza niz po fajki. Tak tutaj jest w rzeczywistosci. Ciekawe jest rowniez to, ze miasto jest pelne ludzi i robi wrazenie niezwykle spokojnego. Wszystko sie jednak zmienia z nadejsciem zmroku, czyli tutaj godziny 18.00. Wszelkie sklepy sa zamykane, stoiska skladane, a zycie na ulicy wymiera. Do tego robi sie ciemno i ponuro, dopiero teraz widac prawdziwe oblicze miasta - obdrapane sciany, watahy krecacych sie psow po okolicy, czy ciemne twarze mijajacych z rzadka przechodniow. Teraz juz tutaj robi sie mniej przyjacielsko niz wczesniej, ale sklep trzeba znalezc. Jak to mowia, Polak potrafi i bez pytania sie o droge, wreszcie trafiamy do sklepu. W prawdzie nie do spozywczaka, ale do monopolowego. Pomimo tego, ze nie ma jeszcze 19.00 alkohol podaje sprzedawca zza kraty. Nie ma mowy o wejsciu do srodka. Robimy tak duze zakupy, ze wszyscy stojacy w kolejce sie niecierpliwia. Potem wracamy do hotelu i rozpoczynamy impreze. Jest juz nawet umowiony koles, ktory w odpowiednim momencie ma nam zrobic tournee po nocnych lokalach. Tyle tylko, ze jak sie na to godzil, to chyba jeszcze nie mial pojecia jak sie bawia Polacy. Koniec koncow, w momencie gdy wszyscy nabralismy ochoty na nocny wypad, naszego przewodnika juz dawno nie bylo w hotelu. Nic to, musielismy wyjsc sami. Andrzej bardzo sie obawial tego wyjscia, ale ulegl naszej presji i postanowil jednak z nami wyskoczyc. Na miescie nie bylo nikogo. Tylko my, nawet psow nie bylo. Nie ma mowy o wzieciu taksowki. Andrzej narzeka na swoja bolaca noge i jako, ze ma juz troche w czubie ciagle domaga sie taksowki. Zlosci mnie tym strasznie, bo wiem, ze to miasto teraz jest jak dzungla, a zatem lepiej nie imformowac nikogo o naszej tutaj obecnosci, trzeba byc cicho. Jakos udalo mi sie wreszcie do tego przekonac Andrzeja. Wiemy jednak, ze daleko nie bedzie mial ochoty isc, wiec zatrzymujemy sie na nabrzezu w celu poczekania na podwozke. Wreszcie zatrzymuja sie miejscowe chlopaki i mowia, ze zawiaza nas na hamburgera, bo jest srodek tygodnia i oferta nocnych klubow jest tutaj mniej niz skromna. Nic, jedziemy zatem na hamburgera. Na miejscu okazuje sie, ze za 10 dolcow serwuja hamburgera niemal jak kolo od traktora. W zyciu nie widzialem czegos podobnego. We czterech nie mozemy mu dac rady, choc wszyscy jestesmy niezle glodni. Wreszcie Lukasz sie przelamuje i wpycha w siebie ostatni kawalek. Kolesie sa wyraznie czyms poddenerwowani. Wreszcie mowia Lukaszowi, ze musimy sie zmywac, poniewaz okolica jest niezwykle niebezpieczna. Lukasz tlumaczy, ze jest to miejsce, w ktorym grasuja gangi, dwudziestu kolesi z palami, jak sie ich spotka, to nie ma czasu na negocjacje. Jedziemy jeszcze do jednego lokalu, zeby sprawdzic slowa naszych przewodnikow, jednak sa tam takie puchy, ze nawet nie zamawiamy piwa, tylko prosto wracamy do hotelu.
Za to w Canaimie, oprocz samego wodospadu Angel, po drodze widzi sie cala mase innych wodospadow, przy korych taki Niagara przypomina raczej ciek kranowy niz prawdziwy wodospad. Kolejnego dnia robimy wycieczke pod inne wodospady. Pod wodospadem Sapo jest zrobione przejscie. Wodospad ten jest szeroki na jakies 50 metrow, mozna przejscie pod nim, poniewaz jest naturalna pulka w skale. Taki spacer robi niesamowite wrazenie. Ogromne ilosci przetaczajacej sie wody kazdej minuty, jej huk, czy wreszcie sam widok pobudza wszystkie zmysly i uswiadamia prawdziwa potege natury. Cos niewiarygodnego. Szkoda, ze mam tak wolny internet i nie moge zamiescic fotek, bo moze choc troche przyblizylyby Wam to, o czym pisze.
Dzis natomiast byla tylko kapiel w jeziorze, byczenie sie na plazy. Popijanie piwka i czekanie na samolot. Z Ciudad Bolivar udajemy sie do Puerto de la Cruz, a stamtad do jakiejs wioski, na wybrzeze karaibskie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz