środa, 21 lipca 2010

Powrot do Peru!

Niestety autobus sie opoznil i musielismy spedzic noc w miasteczku granicznym jeszcze w Ekwadorze. Nie obylo sie bez przygod w stylu Darien Club:)

Nastepnego ranka sprawne przejscie granicy i zasuwamy do Tumbes. Tam gosc w minibusie chce nas wyjebac na kase, wiec wszczynamy karkolomna awanture. Miejscowi sklepikarze obserwuja z zywym zainteresowaniem przebieg wydarzen i twardych negocjacji. Peruwianscy oszusci wreszcie sie poddaja i oddaja nam zawlaszczone pieniadze. My wychodzimy z busa na zupelnym luzie, po czym podchodzimy do pierwszecho sklepikarza i pytamy o koke. Wszyscy miejscowi parskaja gromkim smiechem po uslyszeniu naszego zamowienia.
Tak wyglada Tumbes



Z Tumbes czeka nas 19 godzin jazdy do Limy. Kupujemy zatem rum na droge. Po wejsciu do autobusu siadamy u gory na samym przodzie, zeby miec dobry widok na trase i otwieramy butelke. Tym zachowaniem znowu wzbudzamy niemale zainteresowanie wsrod miejscowych. Najlepsze jest jednak na punkcie kontrolnym, kiedy okazuje sie, ze wszyscy musza opuscic autokar, ktos za nami mowie, ze Ruscy tez musza wyjsc. Smieszy nas to strasznie. Jednak picie rumu w autobusie nadal kojarzone jest przede wszystkim z jedna nacja:)

Do Limy dotarlismy po 22 godzinach jazdy. Mamy za soba niezly maraton, ale nie bylo az tak zle. Dzis dzien bez odpoczynku, kupe zalatwiania spraw zwiazanych z wyprawa, pranie, fryzjer, zakupy i juz jestesmy gotowi na odbior grupy. Poczatek nastepnego etapu juz za dwie godziny. Niestety zwalil mi sie aparat, a szczypalem sie z zakupem nowego. Teraz troche zaluje. Moze jednak jeszcze cos da sie nim cyknac, mam taka nadzieje, bo zdaje sobie sprawe z tego, ze bez zdjec ten blog straci co najmniej 80% swojej wartosci. Jednak coz zrobic, zwykle na zrobienie wpisu mam mniej niz 15 minut.

Policja konna w Limie!

poniedziałek, 19 lipca 2010

Ekwador - Quito

Z Cali przejechalismy do Pasto, ktora to miejscowosc slynie z tego, ze podobno mieszkaja w niej najglupsi Kolumbijczycy. Nawet jest takie powiedzenie na kogos kto gada glupoty, zeby jechal do Pasto! Ciekawe, czy to powiedzenie funkcjonuje rowniez w samym Pasto?:)

W Pasto przywitalo nas takie zimno, ze postanowilismy tam nie zostawac na noc, tylko jechac prosto do granicy. W Ipiales (miejscowosc przygraniczna) wyladowalismy w nocy, wiec postanowilismy poczekac na terminalu autobusowym. Dla zabicia czasu wyjelismy dziadka, ktorego dostalismy na pozegnanie w prezencie od Kary. Dziadek, dla niewtajemniczonych, to swietny rum panamski, ktorego nazwa to Abuelo, czyli wlasnie dziadek. Z dziadkiem czas minal znacznie szybciej niz wczesniej zakladalismy i po godzinie szostej rano, w doborowych nastrojach, wpakowalismy sie do taksowki i pojechalismy na granice. O tej porze przejscie nie nastreczalo trudnosci i juz po parunastu minutach znalezlismy sie w Ekwadorze.

Podroz do Quito trwala ponad 5 godzin. Po drodze znowu przejechalismy przez rownik nawet tego nie zauwazajac. Szkoda, ze to tak malo turystyczny szlak (bylismy jedynymi bialasami w autobusie), bo gdyby bylo wiecej bialych, to moze autobus zatrzymalby sie przy pomniku, zeby cyknac fotke. Niestety wybudowano nowy terminal w Quito, na poludniu miasta, wiec stary, ktory byl polozony bardzo blisko centrum zostal zlikwidowany. To wydluzylo znacznie nasza podroz, ale za to juz na wstepie zaliczylismy przejazdzke niezwykle sprawnymi miejskimi trolejbusami. Quito ma bardzo ladna starowke, jednak bez jakiego szczegolnego ach i och pod jej adresem. Miasto jest malowniczo polozone, bo lezy w dolinie. Uruchomilismy GPS-a w na centralnym placu miasta i pokazal nam wysokosci 2835m npm, co odczuwamy niecu w trudnosciach zlapania oddechu i nieco wolniejszym poruszaniem sie.

A tak w ogole to Ekwador jest duzo biedniejszym krajem niz Kolumbia, to widac juz na pierwszy rzut oka. Ceny tez sa nizsze, szczegolnie transport jest bardzo tani. Caly kraj mozna przejechac autobusami za 15$, na co w Kolumbii potrzeba ponad 100$. Probujemy sie skontaktowac z konsulem honorowym w Ekwadorze - Morawskim. Moze opowiedzialby nam cos ciekawego o kraju, albo zalatwil wizyte w miejscowym wiezieniu. Jednak na razie pod numerem telefonu jaki znalezlismy poinformowano nas, ze ten pan owszem, mieszkal pod tym adresem, ale 12 lat temu. No coz telefon mielismy z ksiazki telefonicznej, bedziemy probowali dalej.
Uliczki Quito!






Miejscowi artysci odstawiaja spektakl, ktory cieszy sie niebywalym zainteresowaniem!
Jak widac, pucybut jest tutaj tak powazana profesja, ze nawet telewizja robi z nimi wywiady!

niedziela, 18 lipca 2010

Kolumbia

Przejezdzajac w szybkim tempie przez ten kraj musze przyznac, ze bardzo pozytywnie mnie on zaskoczyl. Nie rozumiem jak moze w nim istniec jeszcze 8 tysiecy partyzantow, kiedy kraj ma sie naprawde swietnie. Dzieki szmaragdom, weglu, ropie, kawie, bananom a przede wszystkim koce w kraju tym nie jest wcale tak zle jak mogloby sie wydawac. O Cali juz Wam pisalem, ale cala reszta tez nie wyglada najgorzej. Ponizej macie ten filmik, jest o tyle ciekawy, ze przedstawia prawde o tym kraju, czyli nie wskazuje tylko dobrych stron, ale rowniez i te zle.
 
Poza tym, ostatnio pisalem Wam o Filipie, ktorego poznalem w Cali. Wszedlem na jego bloga i bardzo mnie zaciekawil, zatem jak chcecie poznac ciekawe spojrzenie na zycie, ludzi, swiat i w ogole punkt widzenia naszego ziomka, ktory od paru ladnych lat zbiera doswiadczenie w podrozniczej wloczedze, to po prostu kliknijcie ponizej.

http://filipontheroad.com/

Lotnisko w Panamie, strefa bezclowa i co na polce, oczywiscie wodka z mojego rodzinnego Zyrardowa, a Lukasz nie wierzyl mi jak mu powiedzialem, ze Zyrardow trzesie calym swiatem!
Wspolna fotka z Filipem!
A tutaj kilka ujec z targu owocowego w Cali. Targ ten miesci sie oczywiscie w biedniejszej czesci miasta.




sobota, 17 lipca 2010

Cali

W samolocie do Kolumbi po jakiejs godzinnej drzemce, Lukasz mowi:
- Kurcze, lecimy do Kolumbii, a ja sie czuje jakbym lecial do Bydgoszczy!
- tzn. jak?
- nijak, odpowiada z grymasem na twarzy.
Mozna by sobie pomyslec, ze to normalne, bo jak ma sie czlowiem czuc lecac do jakiegos kraju. Jednak w tym przypadku to faktycznie dziwne. Czlowiek, ktory poswiecil lata swojego zycia na pisanie ksiazki o narkotykach, ktory wielokrotnie przyjezdzal do Kolumbii, nadstawiajac wlasnego karku, dla znalezienia ciekawego kontaktu, czy przeprowadzenia interesujacego wywiadu, powinien przeciez czuc pewna ekscytacje wjezdzajac do kraju stworzonego wlasciwie przez kartele narkotykowe.

To, co zobaczylismy w Cali, przeroslo nasze oczekiwania. Miasto jest najbogatsze i najbardziej rozwiniete z tych, ktore widzialem w Ameryce Lacinskiej. Nie widac tutaj biedy na ulicach, mozna sie poczuc jak w Europie. W centrum jest pelno diskotek, barow, klimatycznych restauracji. Ludzie wszedzie tancza salse, miasto tetni zyciem. Po centrum caly czas jezdzi autobus, w ktorym jest impeza i ludzie tancza w srodku. Zdecydowanie jest to miejsce dla kazdego kto chce sie zabawic i oderwac od problemow reszty kontynentu. 

Bogactwo tego miasta to w duzej mierze zasluga kartelu, ktory w latach 90-tych rozrosl sie do niewyobrazalnych rozmiarow. Kartel mial na uslugach sedziow, prokuratorow i najwazniejszych policjantow. Bracia Qrujuela-Rodriguez (zalozyciele kartelu Cali) dzialali bardzo inteligentnie, nie uprawiali przemocy, nie zabijali bez potrzeby. Uwazali, ze czlowieka lepiej jest kupic niz go zabijac. Oczywiscie zasada ta odnosila sie do ludzi z gornej polki, ktorych zabicie zawsze rodzi problemy i usilne dzialania organow scigania. Niestety w Stanach narkotyki zaczely swtarzac tyle szkody, ze rzad amerykanski postawil sobie za punkt honoru walke z kartelem. Walka ta trwala wiele lat, byla bardzo ciezka, glownie dlatego, ze kartel dysponowal praktycznie nieograniczonymi  srodkami finansowymi. Wreszcie udalo sie namowic jedna osobe z karetelu do wspolpracy, za nia poszly nastepne i poprzez instytucje swiadka koronnego, zaczeto wszystko rozpracowywac. Wreszcie bracia Orujuela-Rodriguez zostali zlapani i teraz spedzaja emeryture w swietnie strzezonych amerykanskich wiezieniach. Dla ciekawostki warto wspomniec, ze podczas pertraktacji z amerykanami, zaproponowali im dwa miliardy dolarow za zmniejszeni wyroku. Jednak ich dzielo tutaj zostalo. W czasach ich panowania, ludzie kartelu wyjezdzali w nocy na miasto i zabijali bezdomnych, transwestytow, czy prostytutki. Po prostu oczyszczali miasto z wszelkiej szumowiny. Biznes narkotykowy generowal miliony, jezeli nie miliardy dolarow, ktore w duzej mierze byly inwestowane na miejscu w legalne interesy. Duzo by o tym pisac, w sumie mozna napisac ksiazke, tak jak to zrobil Lukasz.

Co do szukanego przez nas Polaka, to nie bede tego tu opisywal, bo to prywatna sprawa rodziny i przyjaciol tego chlopaka. Nie udalo nam sie go odnalezc, choc poczynilismy wszystkie kroki, ktore byly w naszej mocy. Teraz pozostaje miec tylko nadzieje, ze chlopak zyje i jest bezpieczny.

Na drodze naszych poszukiwan dotarlismy do jednego Polaka, ktory mieszka tutaj od roku. Niestety nie zastalismy go w hostelu. Przyszlismy do niego ponownie dzis z samego rana. A tutaj okazuje sie, ze chlopak pamieta Lukasza, obydwaj spotkali sie dwa lata temu na Kostaryce. Ten chlopak to Filip. Podrozuje od prawie 3 lat, zjezdzil caly swiat. Niestety nie zna osoby ktorej szukamy, ale ta historia z Lukaszem jeszcze raz uswiadamia nam, jaki swiat jest maly. Filip jest bardzo sympatycznym gosciem. Na swojej drodze spotkalo go wiele przygod. Opowiedzial nam o tym, ze jego tez porwali w Arequipie, tak samo jak naszego kolege pare lat wczesniej. Filip mial kupe szczescia, bo bandyci mieli serce i ostatecznie pozostawili mu karte do telefonu, jak rowniez dwa dolary na taksowke, zeby mial za co wrocic z przedmiescia Arequipy do centrum. Opowiedzial nam rowniez historie o skopolaminie, to taka substancja, ktora stosuja miejscowi do otumanienia gringos. Dodaja ja do drinkow, badz ciastek, a moze byc nawet w papierosie. Po jej zazyciu czlowiek traci wolna wole, robi wszystko co mu kaza. To taka pigulka gwaltu, tylko o wiele bardziej niebezpieczna. Podobno po przyjeciu sporej dawki mozna stracic kontakt z rzeczywistoscia na wiele miesiecy. Dlatego trzeba na to gowno szczegolnie uwazac. Jeszcze dzis wyjezdzamy z Cali i zmierzamy w kierunku granicy z Ekwadorem. Jednak miasto tak bardzo nam sie spodobalo, ze jeszcze pewnie tutaj kiedys wrocimy.

piątek, 16 lipca 2010

Zlecenie!

W ostatnich dniach Lukasz dostal na skrzynke mailowa dosc ciekawe zlecenie. Dotyczy ono odszukania zaginionego przed miesiacem w Cali Polaka. Sprawa jest dosc interesujaca, zwlaszcza, ze to juz trzecie osoba, ktorej Lukasz bedzie szukal w Kolumbii. Niestety nie mamy czasu, zeby sie tym tematem lepiej zajac, ale w zaistnialych okolicznosciach postanowilismy zmienic nieco wczesniejsze plany i w drodze do Peru zajrzec do Cali na poludniu Kolumbii, porozmawiac z przybyla na miejsce rodzina zaginionego i udzielic jej wszelkiego wsparcia i pomocy, jakie bedzie w naszym zakresie. Na razie tylko sam smieje sie, ze rokowania sa 50/50, poniewaz rezultatem dwoch pierwszych zlecen byla jedna odnaleziona osoba a druga okazalo sie, ze nie zyje.

Co do naszej tutaj rzeczywistosci, to wczoraj postanowilismy nieco uczcic zakonczenie pierwszej wyprawy. Jednak zmeczenie organizmow nie pozwolilo nam na jakies szalenstwa. Dlatego juz w okolicy drugiej w nocy grzecznie polozylismy sie do lozek.

Ponizej Valentina, Zydowka, ktora od pol roku podrozuje po Karaibach. Zaszczepila ja bakcylem podrozowania jej siostra, ktora wraz z mezem rzucila dobrze platna prace w Izraelu, kupili sobie jacht i od dwoch i pol roku plywaja nim sobie po swiecie.

Koniec pierwszej wyprawy!

Wlasnie odprawilismy nasza ekipe na lotnisku i w ciekawych warunkach, z oszczednosci budzetowej wrocilismy z lotniska autobusem. Pisze, ze ciekawie, bo zeby taki manewr wykonac, trzeba najpierw wyjsc z lotniska i przejsc niezly kawal na przystanek. Stamtad jezdza autobusy pelne murzynow, zadnego bialego w nich nie uswiadczysz. Te autobusy to tzw. Diablo Rojo, czyli Czerwone Diably, przejazdzka nimi to prawdziwa przygoda. Kierowca jest oczywiscie murzyn, w srodku czerwone swiatla i wystroj z czerwonych pior (nieco tak jak w burdelu). Leci strasznie glosna muza, glownie rap, ale zdarzaja sie tez inne gatunki murzynskiej muzy. Jedyne co zapewnia bezpieczenstwo bialym takim jak my, to, ze nikt nas sie tu nie spodziewa, jak to okreslil Lukasz.

Wczoraj bylismy na spotkaniu z miejscowa Polka Wiesia, ktora mieszka w Panamie od 30 lat. Wiesia wyszla za maz za Panamczyka, ktorego poznala w Polsce, jeszcze podczas studiow. Zycie potoczylo sie tak, ze postanowili wyjechac do Panamy, tam wychowywali swoje dzieci, jak rowniez otworzyli wlasny interes zwiazany z gornictwem. Takie bylo ich wspolne wyksztalcenie. Dzieki ciezkiej pracy, wlasnym zdolnoscia, jak tez pewnie odrobinie szczescia, stworzyli tutaj swietnie prosperujaca firme, zajmujaca sie produkcja materialow wybuchowych. Zatrudniaja w tej chwili ponad 60 osob i juz powoli mysle o stabilizacji i zmniejszeniu obciazenia zwiazanego z obowiazkami zawodowymi. Stanowia zywy przyklad tego, do czego Polak moze dojsc, jezeli mu sie tylko chce cos osiagnac. Prywatnie sa to bardzo sympatyczni ludzie. Choc wywodza sie z tak roznych krajow, juz po krotkiej z nimi rozmowie mozna bylo odniesc wrazenie, ze sa stworzeni dla siebie.

Polska emigracja w Panamie nie jest liczna, bo jest tutaj zaledwie kilkudziesieciu Polakow. Wszyscy oni swietnie daja sobie tutaj rade. Co jest jednak najbardziej godne podziwu i zasluguje na szczegolna uwage, to dbalosc przez nich o wiezy z Polska, jak rowniez trzymanie ze soba niezwykle trwalych i zazylych kontaktow. To sie naprawde czuje i widzi. Wielka szkoda, ze rzad polski zlikwidowal w Panamie polska ambasade. Teraz ze wszystkim sprawami, przebywajacy tutaj Polacy musza sie kierowac do ambasady w Kolumbii, poniewaz ambasada w Kostaryce rowniez zostala zlikwidowana. Glownym powodem oczywiscie byly koszty, choc dla mnie to nieco zenujace wytlumaczenie. Jak to mozliwe, zeby 38 milionowego kraju nie bylo stac na utrzymanie jednego ambasadora wraz z sekretarka w najlepiej i najszybciej rozwijajacym sie kraju w Ameryce Srodkowej.

Dzis bylismy w domu Grzegorza, ktory osiem lat temu przyjechal do Panamy na pol roku i zostal do dzisiaj. Grzegorz to niezwykle barwna postac, opowiada tyle, ze ciezko jest mu wejsc w zdanie. Rowniez radzi sobie tutaj lepiej niz bardzo dobrze. Az sie cieszy serce na to, ze mozna spotkac na swojej drodze takich ludzi. Niestety czas mi nie pozwala na to, zebym mogl napisac o tym wiecej.

Ponizej zdjecie zrobione w domu Grzegorza, kolo mnie siedzi Wiesia.

czwartek, 15 lipca 2010

Carti

Po lewej stronie jest statek, ktorym Lukaszem w zeszlym roku podrozowal. Z tymi statkami to jest tutaj tak, ze nigdy nie wiadomo, kiedy wyplynie, jak zwykle jest manana. A po prawej stronie stoi nasz hotel pod dachem ze szczurami, ten najwyzszy budynek.
Ostatniego dnia pobytu na San Blas przenieslismy sie na wyspe Carti. Tutaj przywital nas kolosalny kontrast z tym co widzielismy do tej pory. Smutne zetkniecie z rzeczywistoscia. Jest to wyspa, ktora wielkoscia nie odbiega od tych, na ktorych bylismy do tej pory. Jednak w calosci jest zabudowana przez bardzo skromne i biedne domy Indian Kuna. Mieszka na niej sporo ludzi. Jest strasznie brudno i syfnie, az dziw bierze, ze sa ludzie, ktorzy chca na niej mieszkac, choc w zasiegu reki maja istny raj na ziemi. Jednak trzeba pamietac o tym, ze wbrew pozorom zycie w tym raju nie jest latwe, bo przeciez dzieci powinny chodzic do szkoly, a wszedzie jest daleko, do cywilizacji minimu poltorej godziny lodzia motorowa. Wszystkie produkty trzeba sprowadzac, nie ma sklepu, do ktorego mozna wyskoczyc na szybkie zakupy. Poza tym zyje sie jednak z dala od cywilizacji i innych ludzi, te spolecznosci zyjace na poszczegolnych wyspach sa zwykle bardzo male.

Tak wygladaja uliczki Carti!


Indianka Kuna, w stroju, w jaki Inianki sie tutaj ubieraja od pokolen.

Zostalismy na Carti na jeden dzien. Wzielismy hotel w dzielnicy portowej. Jak tam wszedlem zobaczylem mala zolta plame kolo lozka, moje skojarzenie bylo jedno. Polozylem sie na lozku i mowie do Lukasza, ze tutaj pewnie sa szczury. Ten wykrzywil tylko twarz jak to ma w zwyczaju i odparl, ze nie sadzi. Dopiero po wylaczeniu generatora pradu wieczorem, okazalo sie ze mialem racje. Przypomniala mi sie scena z Bekartow Wojny Taratino, kiedy niemiecki lowca Zydow tlumaczy Francuzowi filozofie szczura. Okazalo sie, ze ta filozofia na wyspie Carti sie nie sprawdzila. Otoz szczury tutaj nie chowaja sie pod podloga, jak domniemywal nasz bohater, ale zyja sobie pod strzecha dachu, ktory jest zrobiony z lisci palmowych. Pod dachem jako dodatkowa ochrona przed deszczem jest rozwiszona wielka foliowa plachta. Po wylaczeniu swiatla szczury spuszczaly sie po plachcie na dol. Nie jest to mily dzwiek, mozecie mi uwierzyc na slowo. Tej nocy ciezko mi bylo zmruzyc oko, a nasi uczestnicy jednoznacznie stwierdzili, ze byly to najbardziej harcorowe warunki w jakich przyszlo im nocowac w zyciu. No coz, taka jest cena przygody z Klubem Darien:) Ostatecznie szczury nas nie zaatakowaly, choc wczesniej spedzilismy pol wieczoru na opowiadaniu sobie najprzerozniejszych historii z nimi zwiazanych, co tylko wyostrzylo nasze zmysly i pobudzilo nasza wyobraznie. Tylko Lukasz mial to wszystko w dupie i spal nieskrepowanie jak zwykle, rozwalony na wznak, tak jakby postanowil sie oddac szczurom w calosci.

Miejscowy sklepik. Na wyspach jeszcze Chinczycy nie przejeli interesow Indian, wiec Kuna sprzedaja sami.

Tutaj widac kibel, kazda chata przy morzu ma taki kibel. Ludzie zalatwiaja sie wprost do morza, wiec kapanie sie przy tej wyspie nie jest wskazane!

Mielismy okazje odwiedzic cmentarz Indian Kuna. W ciekawy sposob buduja oni groby, bo pod zadaszeniem. U wezglowia nagrobka (ktory jest bardzo skromny, zwyle bez zadnej plyty, czy tablicy, po prostu usypany kopczyk ziemi), gromadza przedmioty najczesciej uzywane przez zmarlych. Indianie sa w wiekszosci katolikami, choc nie jest to katolicyzm w tym wydaniu, do ktorego jestesmy przyzwyczajeni z Polski. Niestety tych grobow nie wolno fotografowac, wiec nie bede mogl ich tutaj pokazac.
Miejscowa stacja Paliw!

Ten samochod prad rzeki zabral wczoraj. Jak sie wraca z Carti do Panama City to trzeba przejechac brod rzeki, bo most jest w permanentnej budowie. Jednak jakosc drogi faktycznie sie bardzo poprawila odkad Lukasz ja ostatni raz przemierzal. Jednak wypadki caly czas sie zdarzaja.

Teraz wrocilismy do Panama City. Dzis zrobimy pozegnalna impreze i powoli konczy sie pierwszy etap naszej podrozy. Teraz czeka nas szybkie przemieszczenie sie do Limy. Biorac pod uwage, ze mamy na nie tylko szesc dni, bedzie sie musialo odbyc w tempie ekspresowym!

środa, 14 lipca 2010

Wyspy San Blas

Tak to wyglada!
Postanowilismy wynajac helikopter, zeby lepiej zapoznac sie z archipelagiem. Bananowe interesy Szefa jednak ida do przodu:)

Takie sie tutaj lowi ryby, wystarczy zanurkowac z kusza i miec celne oko!
Zachod slonca na wyspie Chichima.


Z miejscowymi dzieciakami z plemienia Kuna!


Wyspy San Blas to absolutny hit tego regionu. O ile do tej pory mialem jakies wyobrazenie o raju, to z pewnoscia bylo ono bliskie temu co tu zastalem. Bialy piasek, niesamowicie przejrzysta woda. Wyspy porosniete palmami kokosowymi i zamieszkane przez Indian Kuna, zyjacych caly czas po swojemu. Zdajacych sie nie dostrzegac postepu cywilizacyjnego, czy problemow, z ktorymi boryka sie wspolczesny swiat. Indianie Kuna, ktorzy zamieszkuja wyspy San Blas (okolo 300 mniejszych, lub wiekszych wysepek), to spolecznosc okolo 200 tys. ludzi, przybylych do Panamy z Kolumbii, w dotychczas niewyjasnionych okolicznosciach. Indianie nie sa rdzennymi mieszkancami wysp. Jednak posiadaja swoja autonomie, sa niezalezni od Panamy. Sami rzadza na wyspach i decyduja o istniejacych tam zasadach. Dla przykladu, zaden Panamczyk nie moze przyplynac do brzegu jakiejkolwiek wyspy po godzinie 17. Tak zarzadzil Kongres Indian i ta zasada jest bezwzglednie przestrzegana. Przepis ten zostal wprowadzony w celu walki z przemytem narkotykow, ktory w tym rejonie odbywa sie dosc czesto i na masowa skale. Indianie nie chca miec z tym nic wspolnego, dlatego zarzadzili np. zakaz ladowania na wyspe helikopterow.

Indianie Kuna jedza glownie ryby, ktorych maja pod dostatkiem. Poza tym ryz, banany i kokosy. Ciesza sie swietnym zdrowiem, wielu z nich dozywa stu lat. Atmosfera na wyspach jest zupelnie nieziemska, iscie sielankowa. Dociera tutaj coraz wiecej turystow, jednak w dalszym ciagu jest ich bardzo malo. Maja na to najwiekszy wplyw sami Indianie, ktorzy bronia sie przed utrata wlasnej tozsamosci i zalewem cywilizacyjnym. Dlatego nie zwazajac na bardzo intratne propozycje, w dalszym ciagu nie zgadzaja sie na poczynienie inwestycji w tym rejonie przez wielkie sieci hotelowe. Wiedza, co sie za tym kryje i nie chca do tego dopuscic. Sa to jednak bardzo biedni ludzie, dlatego mysle, ze nie uda im sie trwac w tym postanowieniu bardzo dlugo. A wielka szkoda, bo takie tereny powinno sie chronic przed komercjalizacja.

Na wyspie nie ma telewizora, ale dowiedzielismy sie o wyniku finalu mistrzostw swiata. Otoz do wyspy zblizal sie ponton na silniku z zacumowanego w poblizu jachtu. Siedzacy w pontonie ludzie, ile sil w garlach skandowali na cale Karaiby: viva Espania. Na wyspe przyplyneli w celu zakupienia wina, zeby godnie uczcic zwyciestwo ulubionej druzyny. Na wyspach jest zakaz spozywania alkoholu przez Indian, maja oni tylko jeden dzien w roku, w ktorym moga sie upic do woli, a poza tym nie moga spozywac w ogole. Sa oczywiscie tacy, ktorzy nie trzymaja sie jakos bardzo mocno tego zakazu. Zeby opisac atmosfere panujaca na wypach, napisze, ze przy wjezdzie trzeba otrzymac pieczatke wjazdowa od miejscowego urzednika. Jak przyplynelismy na wyspe Porvenir, na ktorej taki urzednik sie znajduje, facet w biurze powiedzial nam, ze dzierzyciel pieczatki wlasnie sie kapie. Musielismy obejsc wyspe i poszukac kapiocego sie jegomosca wraz z rodziana. Gdy go znalezlismy facet tylko poprawil gatki, wyszedl z morza i pomaszerowal wprost do biura, zeby podbic nasze paszporty. I niech mi ktos jeszcze ponarzeka na urzednicza robote:)

Prad na wyspie pochodzi z generatora pradu. Ktory wlaczany jest po zmroku, a wylaczany o 22.00, badz 23.00 w zaleznosci od wielkosci wyspy.

Najpiekniejszy czas spedzlismy na wyspie Chichime.

Isla Grande

Widzicie koszulke tego goscia, z reklama piwa Balboa. Otoz w Panamie oficjalna waluta jest dolar amerykanski, jednak nazwa tej waluty to Balboa (miejscowi bija nawet monety, ktore sa odpowiednikiem amerykanskich, maja taka sama wielkosc i ciezar, ale nazywaja sie balboa). Pochodzi od nazwiska hiszpanskiego konkwistadora, ktory byl bardzo lubiany w tym rejonie. Ponadto w kraju sa tylko trzy marki piwa: Panama, Atlas i najbardziej popularne Balboa.

Widok z latarni morskiej na Isla Grande
To podobno najpiekniejsza wyspa Panamy. Nie znam wszystkich wysp, poznalem zaledwie ich maly ulamek, ale faktycznie wyspa jest przepiekna. Jest tam kilkanascie, moze kilkadziesiat domow ludzi, ktorzy na stale mieszkaja w miscie, a tutaj maja taka baze wypadowa na weekend, jak u nas w Polsce, np. Mazury. Co to jest za baza moze uda sie Wam zobaczyc na zdjeciach, choc jeszcze sam ich nie widzialem. W kazdym badz razie na wyspie jest nieczynna latarnia morska, na ktora wycieczka powinna byc obowiazkowych punktem programu, kazdego kto te wyspe odwiedzi. Roztacza sie z niej przepiekny widok nie tylko na Isla Grande ale rowniez na okoliczne male wysepki, czy wreszcie bezkresne przestrzenie Atlantyku.

Kiedy udawalismy sie z Isla Grande w kirunku Miramar, skad mielismy wynajac lodz na archipelag San Blas, autobus wysadzil nas posrodku niczego, na skrzyzowaniu drog. Na tym skrzyzowaniu byl ogromny bar, jest na zdjeciu ponizej. Dziwny bar jak na to miejsce. Jestesmy juz praktycznie na samym koncu Panamy, gdzie jest tylko dzungla i nic poza tym. Malo ludzi, a tutaj stawia ktos taki bar, chyba tylko po to, zeby goscie z narkobiznesu mogli sie w nim bawic, jak uda im sie tranzakcja. Co ciekawe w barze jest stol do bilarda, kiedy chcemy w nigo zagrac, okazuje sie, ze ukradziono do niego bile. W barze piwo kosztuje taniej niz w sklepie. Smieje sie, ze pewnie dlatego, ze sprzedawca tak rzadko je tutaj sprzedaje, ze nie pamieta ile powinien za nie policzyc. Naprawde przedziwne miejsce.