Z Dorota i Anna z Czech!
Gotowy do zjazdu.
Zaczelo sie od wjazdu na wysokosc 4700 m, czyli prawie tyle samo co ma Mont Blanc, zabraklo przeszlo 100 m do rekordu najwyzszej gory Europy. Mozecie sobie wyobrazic co na to moj organizm. Moja glowa pekala, jednak trzeba bylo wsiasc na rower i heja do przodu. Caly stroj jaki dostalismy to spodnie, koszulka, kurtka, kask i rekawiczki. O jakichkolwiek ochraniaczach na nogi, czy rece mozna bylo zapomniec. Agencja z ktora sie wybralismy chwali sie 8 letniem doswiadczeniem. Ponoc do tej pory zginelo tylko 15 osob na tych zjazdach. Lukasz mowi, ze dzis juz wypadki nie zdarzaja sie tak czesto, bo najniebezpieczniejszy odcinek zostal wylaczony z ruchu i samochody juz tam jezdza niezwykle rzadko, a to one byly do tej pory glownym przyczynkiem wypadkow. Jak juz zaczalem jechac, to wypadki nagle staly sie dla mnie bardzo realne. Jest piekielnie stromo, prawie caly czas jedzie sie na hamulcu, a i tak jest to wedle zapowiedzi prosty i przyjemny odcinek, bo po asfalcie. Ja nie odczuwam zadnej satysfakcji z jazdy z uwagi na bol glowy. Musze sie niesamowicie koncentrowac, zeby sie nie wywalic, kosztuje mnie to mase energii. Nie patrze na widoki, staram sie po prostu przezyc. Jade prawie na koncu. Jazda jest naprawde meczaca. Pojawia sie nawet mysl, zeby sobie dac spokoj, ale co tam przeciez zjezdzam na dol, wiec z czasem bedzie lepiej. Docelowo zjezdzamy na 1300 m, tam jest obiad i sjesta. Trasa ogolnie liczy ponad 65 km. Po jakis 20 minutach zjazdu lapie gume, zatrzymuje sie facet z obslugi i daje mi swoj rower. Odrazu wyczuwam roznice, ten moj to totalny zlom, a przewodnicy zasuwaja na dobrych. Uswiadamiam sobie jak niebezpieczna jest to zabawa. Nagle widze przed soba zatrzymujacych sie rowerzystow, podjezdzam blizej i widze Lukasza z zakrwawiona twarza. Na moje pytanie co sie stalo, odpowiada, ze sie wypieprzyl, po prostu puscily mu hamulce. Wlasnie zblizal sie do tunelu, kiedy zauwazyl usterke. Zaczal hamowac nogami, ale w niedlugo potym stracil kontrole nad rowerem. Samego upadku w ogole nie pamieta, zna to z relacji innych, ktorzy przynali ze mial niesamowitego farta bo walnal prosto glowa w podlorze, gdyby nie mial kasku to po nim. Dla mnie najbardziej istotne i dziwne zarazm jest to, ze sie nie polamal. Gebe ma solidnie pocharatana, kwalifikuje sie do zszycia. Wlasnie kiedy pisze ta relacje to Lukaszek jest w szpitalu doprowadzany do stanu uzywalnosci.
Zastanawialem sie, czy kontynuowac ten wyczyn, ale Lukaszka postawa byla na tyle bohaterska(na poczatku nie chcial w ogole slyszec o szpitalu), ze postanowilem jechac dalej. Kosztowalo mnie to ogromnie duzo wysilku, asfalt sie skonczyl i zaczal szuter. Tu dopiero jest jazda, waska droga i kilkusetmetrowe przepascie wokolo. Organizacja takich wycieczek, to czyste szalenstwo - mozliwe tylko w trzecim swiecie. Za chwile kolejna wywrotka, babka stracila kontrole nad pojazdem. Na szczescie tym razem skonczylo sie tylko stluczeniem nogi. Natomiast ja lapie druga gume w kole. Sprzet, ktory mamy pozostawia wiele do zyczenia. W miare uplywu wysokosci bol glowy slabnie i odczuwam coraz wieksza przyjemnosc z jazdy. Wreszcie jestem w czubie a nie na samym koncu jak wczesniej. Jest adrenalina, sa emocje, ale czy warto tak ryzykowac? Co chwila zatrzymujemy sie a jeden z przewodnikow pokazuje nam ciekawe miejsce i opowiada jego historie, np. ze piec lat temu spadl do przepasci samochod, 5 osob zginelo a wrak ciagle lezy - ludzie strzelaja foty jak opetani, kolejana historia sprzed trzech lat o autobusie, zginely wtedy 48 osoby, tylko trzy przezyly wypadek. Na takich pogaduszkach i ekstremalnej jezdzie mija czas. Lukaszek mi wczesniej mowil, ze to juz jego piaty zjazd ta trasa, nie wiem czy ostatni. Miala byc to super atrakcja - faktycznie emocje i adrenalina jest na stosownym poziomie, jednak niebezpieczenstwo z tym zwiazane znacznie przekracza przyjete standardy. Po pokonaniu tej trasy moge stwierdzic, ze jest to przygoda dla zuchwalych. Po obiedzie okazalo sie, ze wracamty busem ta sama trasa co przejechalismy rowerem. Taka jazda busem po tej trasie, zwana tutaj "DROGA SMIERCI", z uwagi na jej niechluban historie, przysparza niewiele mniej wrazen co przejazdzka rowerem!!! Najwazniejsze jest jednak to, ze Lukaszek jest juz caly i prawie zdrowy, bo naprawde niewiele brakowalo. Zaczelo sie jak w definicji Hitchcocka, najpierw trzesienie ziemi a potem napiecie musi juz tylko wzrastac. Mam nadzieje ze nasza przygoda nie bedzie wiernym odzwierciedleniem tej definicji.
no i fajnie! w końcu nie pojechałeś tam żeby sobie spacerować. Na pociechę dodam - mnie też boli dziś głowa :)
OdpowiedzUsuńWow, widze ze wrazen masa :-) Zycze jeszcze wiecej, ale najwiecej to zdrowia, dbajcie o biezpieczenstwo, bo chcialbym jeszcze troche z Wami powedrowac :-)
OdpowiedzUsuńPozdro dla wszystkich!
Dzis jest juz nieco lepiej, jednak Lukaszek czuje sie na tyle kiepsko, ze chyba zrezygnuje z wejscia na Huayana Potosi. Po wypadku Dorota tez sie zrazila na tyle do tutejszych agencji, ze juz mi cos przebaknela o rezygnacji. Zatem nie wiem czy nie zostane sam, ze swoja bolaca glowa, choc w miescie juz sie nieco zaaklimatyzowalem.
OdpowiedzUsuńpodobno z powodu ciśnienia i bólu glowy, indianie w Peru i Boliwi biorą swoje lokalne dragi. Chyba powinieneś się sztachnąć czymś lekkim, wiesz, bez przesady :)
OdpowiedzUsuńTak, rzuja liscie koki. Juz probowalem, rzeczywiscie pomaga, tyle tylko, ze na krotko, wiec trzeba by je rzuc niemal caly czas.
OdpowiedzUsuńno widzisz, jakie mam dobre rady nie od parady... A możesz przywieźć ?
OdpowiedzUsuńLiscie koki sa legalne tylko w Peru i Boliwii, w kazdej innej czesci swiata sa zakazane. Dzis odkrylismy przypadkowo duzo lepsza rzecz szeroko tu dostepna, a mianowicie miejscowi tna kaktusa na czesci, szusza go, potem scieraja na proszek. ten proszek sie gotuje i wypija, podobno sa po tym niesamowite doznania.
OdpowiedzUsuńświetne widoki i świetne trasy :) miałem podobną historie że na zjeździe hamulce nie dawały mi rady i wywaliłem zdrowo :/ kolano stłuczone i dziura, żeby było ciekawie to też jestem Łukasz :)
OdpowiedzUsuń