Tym razem nie mielismy tyle szczescia co zwykle, bo kompletnie zwalila sie pogoda. Bylo tak kiepsko i bylismy tak zmeczeni, ze w okolicach naszego odkrycia postanowilismy zostac jeden dzien dluzej. Wynudzilismy sie jak mopsy, ale nieco zregenerowalismy sily.
Nastepnego dnia, czekal nas znowu ciezki marsz przez gory. Tym razem wzielismy przewodnika wraz z koniem, zeby nie bylo nam az tak ciezko. Szlak niestety byl kompletnie rozmokniety, wiec szczegolnie ze zlazeniem bylo sporo klopotow. Co ciekawe, znowu wyruszyly z nami psiaki. Tym razem, duzy albo nie zauwazyl naszego wyjscia, albo dostal tak w kosc dwa dni wczesniej, ze postanowil zostac. Ruszyl mniejszy ze swoim drugim kumplem. Sadzilem, ze szybko sie wycofaja, ale te dwa dzielne psiaki szly z nami do konca. W nagrode zamowilismy im krolewski posilek na miejscu. Tak sie do nas przywiazaly, ze kolejnego dnia znowu wyruszyly ze mna, Michalem i Wojtkiem na poszukiwanie ruin Gran Vilaya. Trzeciego dnia zdecydowalem, ze trzeba je zamknac w pokoju, bo jak dalej z nami pojda, to zostana w ciemnej dupie. Potem, do samochodu ich z soba nie zabierzemy. Mam nadzieje, ze psiaki jakos odnajda droge powrotna do domu, choc nie jest ona latwa. Chlopaki sadza, ze wroca z innymi turystami, jak beda robili nasza trase w przeciwnym kierunku. Niestety ta trasa nie jest zbyt popularna, wiec kilka dni moze im zejsc na czekaniu.
Lukasz niestety sie pochorowal. Zlamalo go powazne przeziebienie, wiec zdecydowal sie odpuscic dalsza czesc trasy. Szef jak zwykle zainteresowany jest tylko powaznymi rzeczami, wiec na ogladanie kolejnych kup kamieni nie mial ochoty. Z Wojtkiem i Michalem wyruszylem na poszukiwanie ruin. Trasa miala byc prosta i wedle wskazowek miejscowych tez niedluga. Niestety, od poczatku bladzilismy strasznie. W dzungli, czy w gorach, sciezki rozdwajaja sie niemal co chwila, wiec trudno wybrac, ktora jest wlasciwa. Najgorsze jest to, ze nie za bardzo jest kogo zapytac o droge. Domy sa rozsiane niezwykle rzadko, a jak juz sie na jakis trafi, to okazuja sie pusty, bo domownicy sa zwykle na polu.
W jednej chacie zastalem wreszcie male dzieci. Swoim ubogim hiszpanskim zaczalem wypytywac o ruiny. Okazalo sie, ze znacznie przeszlismy sciezke, w ktora nalezalo skrecic. Wszyscy bylismy zdegustowani tym, ze musimy sie cofac. Potem okazalo sie, ze dziewczynka w nastepnej chacie wskazala nam poprawnie trase i powiedziala, ze jest prosta, bo wystarczy isc caly czas do gory. Pniemy sie dzielnie w gore. Pogoda jest przesliczna, choc slonce dzis nie jest naszym sprzymierzencem. Troche wzialem za malo wody ze soba, bo liczylem, ze nie zajmie to tyle czasu. Idzie mi sie znakomicie, chyba juz nabralem kondycji od tych ciaglych marszow. Ruin nie widac, sciezka robi sie coraz bardziej stroma. Dochodzimy do polany, na ktorej sciezka kompletnie sie urywa. Nie ma rady, postanawiamy zawracac. Po drodze okazuje sie, ze mijamy dwie sciezki skrecajace w dol, w lewa strone. Nie mamy juz ochoty dalej bladzic. Schodzimy do domostwa na dole, gdzie spotykamy kolejna dziewczynke. Znowu sie pytam o droge, a ta mowi, ze wlasnie powinnismy skrecic w lewo, w ta sciezke, ktora mijalismy. Chlopaki nie daja jej wiary. Nie maja juz ochoty dalej chodzic. Twierdza, ze bez przewodnika nie ma szans.
Ja jakos nie moge sie pogodzic z calkowita porazka dnia dzisiejszego i postanawiam szukac samemu. Zawracam rzeskim tempem do widzianego wczesniej zakretu. Skrecam we wskazana sciezke i tutaj zaczyna sie droga przez meke. Dzungla zarasta sciezke, ktora caly czas pnie sie ostro pod gore. Zaluje bardzo, ze nie mam ze soba maczety. Jestem jednak tak zmotywowany, ze nic nie jest w stanie mnie zatrzymac. Jak szalony przeciskam sie przez chaszcze. Dzungla jest niezwyciezona i zadaje mi coraz to nowsze rany. Wreszcie osuwa sie pode mna zbocze i w jednej chwili wisze z jedna noga nad przepascia. To tylko powoduje u mnie atak furii. Czuje sie, jak na jakis zawodach. Z jeszcze wieksza zawzietoscia gonie do gory. Zaczynam miec obawy, czy odnajde droge powrotna w takim gaszczu, ale stwierdzam, ze najwyzej pozniej bede sie tym martwil. Coraz czesciej mysle o tym, ze to duchy Chachapoyas bronia dostepu do swojej tajemnicy. Nie moge uwierzyc, ze jacys turysci chodza ta sciezyna. Caly czas mysle o dziewczynce i poprzednich dzieciakach, ktorych relacje mniej wiecej sie zgadzaly i ze to musi byc gdzies tutaj. Kilka razy gubie sciezke, ide troche potokiem w gore. Znowu odnajduje jakas sciezyne w dzungli. Zeslizguje sie ze zbocza drugi raz. Wreszcie siadam, jem batona, chwile odpoczywajac. Strasznie chce mi sie pic, ale wody mam tak malo, ze nie moge jej na razie tknac. W koncu orientuje sie, ze zatoczylem pentle. Takie ucho igielne pod samym szczytem. Jeszcze probuje szukac innej drogi, ale wszedzie jest nieprzetarta dzungla. Musze sie wreszcie poddac. Niebawem zrobi sie ciemno i wtedy bedzie naprawde zle. Postanawiam schodzic. Przy schodzeniu nieco bladzilem ale udalo mi sie zejsc do drogi. Okazalo sie, ze chlopaki mieli nosa. Bez przewodnika nie da rady. Porazka, ale nie bez przygody. Kompletnie padniety wracam do swoich towarzyszy!
Miejscowa kobieta!
Na trasie!
Odpoczynek na przeleczy, teraz ma byc tylko w dol:)
Nasz karawana, dzielne psy zasuwaja zaraz za mulnikiem!
Chachapoyas, czyli ludzie chmur!
Na miejscu dopadl mnie pieszczoch bokser, ktory byl chyba jeszcze wiekszym maniakiem drapania ode mnie:)
A tak wygladal nasz pupil po skonczeniu trasy!
Jedna z chat, w ktorej nie sposob w dzien zastac gospodarzy!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz