Przyszedl czas na jeden z najwazniejszych punktow naszego programu, czyli dotarcie do miasta, ktore caly czas czeka na swoich odkrywcow. Specjalnie nie podaje dokladnej jego lokalizacji, w nadziei, ze kiedys bedzie kojarzone z naszymi nazwiskami. Chociaz do tego, jeszcze daleka droga. Na istnienie tego miasta natrafil Lukasz, kiedy podrozowal po tych rejonach ze swoja dziewczyna.
Udalismy sie do miejscowosci lezacej w jego poblizu. Tam wzielismy hotel i byczylismy sie do konca dnia, w celu zregenerowania sil. Nastepnego dnia o szostej pobudka i w droge. Idziemy do goscia, ktory piec lat wczesniej udzielil Lukaszowi informacji o istniejacym miescie. Okazalo sie, ze gosc caly czas mieszka tam gdzie mieszkal, ze swoja o dwadziescia lat mlodsza zona. Taka roznica wieku miedzy malzonkami jest w Peru niezwykle rzadka. Niemniej jednak, nie widac jej po naszych gospodarzach. Facet trzyma sie swietnie, choc ma 41 lat. Od wizyty Lukasza, ich rodzina sie powiekszyla i maja teraz synka. Ich oryginalnosc mozna rozpoznac nie tylko po istniejacej roznicy wieku, ale rowniez po obejsciu domu, ktore wyroznia sie niezwyklym ladem i porzadkiem. Wszystko ma swoje miejsce, jest bardzo dokladnie przemyslane. Po prostu wzorowo prowadzone gospodarstwo. Polozone jest na wzgorzu, w oddaleniu od drogi, z pieknym widokiem na gory. Mezczyzna odrazu poznaje Lukasza i w jednym z pierwszych zdan pyta o dziewczyne, ktora byla tutaj z nim piec lat temu. Smiejemy sie z chlopakami, ze pewnie wpadla mu w oko, skoro tak sie o nia wypytuje. Zona naszego gospodarza jest niezwyklej urody kobieta, co nie jest czeste, jezeli chodzi o Peru. Niestety, podejscie gospodarza do miasta ukrytego w dzungli, przez ostatnich piec lat, radykalnie sie zmienilo. Nie wiedziec czemu, gospodarz nabiera wody w usta. Po glebokim zastanowieniu i konsultacji z zona, mowi, ze mozemy tam isc, ale sami, bo jego boli brzuch. Oczywiscie nie o brzuch tutaj chodzi. Wiemy, ze nie chce wskazac drogi. W ogole wlasciciel hotelu, w ktorym sie zatrzymalismy tez dziwnie na nas patrzyl i bardzo wypytywal gdzie sie wybieramy. Mowi, ze ta miejscowosc lezy poza turystycznym szlakiem i nic ciekawego tutaj nie ma. Odpowidamy, ze idziemy odwiedzic starego znajomego. Ta informacja nie zaspakaja jego ciekawosci i dopytuje dalej. Udzielamy wymijajacych odpowiedzi i na tym sie konczy. Teraz widzimy, ze cos w tym musi byc, skoro koles, ktory kojarzy Lukasza, podchodzi z taka niechecia do tematu. No nic, konsumujemy pyszne sniadanie, przygotowane przez jego zone i udajemy sie w droge. Jest nas czterech. Szef tym razem odpuscil, twierdzac, ze sami mozemy sie bawic w odkrywanie zaginionych miast, a on tymczasem poczeka w hotelu. A jak znajdziemy jakies zlote toporki, to zebysmy koniecznie przyniesli tez ze dwa dla niego;)
Oto nasi gospodarze!
Trasa do naszego miasta biegnie ostro pod gore, a potem wchodzi do dzungli. Tutaj nie ma sciezki, trzeba walczyc o kazdy metr. Na zmiane torujemy maczeta droge na przedzie. Nie jest latwo, ale przeciez nikt nie mowil, ze bedzie latwo. Po drodze gubimy gdzies Michala, ktory postanowil poszukac latwiejszej trasy. Na gorze okazalo sie, ze jej nie znalazl i na szczescie, podczas odpoczynku, uslyszelismy jego wolania. Konsumujemy krowki z Polski, ktore Lukasz, przez ponad dwia miesiace, taszczyl ciagle ze soba w plecaku. Ruszamy dalej. Teraz jest juz nieco latwiej. Pniemy sie coraz bardziej w gore i w gore, az wreszcie dochodzimy do pierwszych zabudowan wioski. Nie robia one jakiegos nadzwyczajnego wrazenia. Najgorsze jest to, ze cale, porosniete sa gesta dzungla. Michala to zniecheca. Chyba spodziewal sie czegos innego, moze np. kwiatow, stojacych w osmiowiecznych wazach. W kazdym badz razie postanawia zawracac. My rozpoczynamy penetracje. Postanawiamy przebijac sie dalej, bo ta wioska nie jest naszym glownym celem. Zapuszczamy sie w dzungle i staramy trzymac grani. Co parenascie metrow natrafiamy na pozostalosci zabudowan. Po pewnym czasie, orientujemy sie, ze to nie sa ruiny wioski, tylko miasta i to calkiem pokaznych rozmiarow. Zaczynami grzebac w ziemi, jako, ze teren jest kompletnie nieruszony. Juz po paru minutach kazdy z nas wygrzebuje kawalki ceramiki, ktora liczy sobie 700, 800 a moze nawet wiecej lat. Cos niesamowitego. Nie dajemy sie jednak ogarnac goraczce poszukiwaczy skarbow i postanawiamy piac sie wyzej i wyzej, zeby spenetrowac jak najwiecej tego terenu i dotrzec do Fortecy, o ktorej piec lat wczesniej wspominala zona gospodarza. Co krok odnajdujemy bardziej pokazne fragmenty murow, lub pozostalosci po domach. Wreszcie dochodzimy do konca dzungli. Stad mozna isc w gore, badz trawersowac zbocze. Sciezki zadnej nie ma. Postanawiamy piac sie do gory. Nie jest latwo, bo zbocze jest dosyc strome. Porosniete jest dosc duzymi kepami traw, ktore daja nam oparcie pod nogi. Caly czas idzie z nami pies z hotelu, ktory wyszedl ze swoim kumplem wraz z nami o szostej rano. Jego kumpel byl znacznie od niego mniejszy, wiec przed wejsciem do dzungli zawrocil. Nasza psina jest bardzo dzielna. Czasem musielismy go przenosci przez przeszkody, z ktorymi nie dawal sobie rady. Ale co zrobic, jak sie widzi psa, tak spragnionego akcji i przygody. Pies idzie z nami pod gore, ale jest juz zupelnie padniety. Za kazdym razem, kiedy tylko ma okazje, kladzie sie na trawie i ciezko oddycha. Nie spuszcza nas z oczu, jak tylko sie oddalamy na wiecej niz 6 metrow, to wartko rusza za nami. Wszyscy go bardzo polubilismy, niezwykla psina. Konczy nam sie czas, pozostalo tylko trzy godziny do zmroku. Z prawej strony widzimy, jak dosc szybko ida prosto na nas burzowe chmury, a nasze plaszcze przeciwdeszczowe zostawilismy na dole. Wojtek za wszelka cene chce osiagnac wierzcholek. Postanawiamy z Lukaszem na niego zaczekac, choc chcemy juz zawracac. Wojtek wraca za jakies 15 minut. Mowi, ze nie widzial na gorze zadnej Fortecy. Zaczyna padac, trzeba jak najszybciej wiac ze zbocza. Decydujemy sie nie wracac tym samym szlakiem, tylko prosto walic na dol, w kierunku chalupy naszego gospodarza. Wydaje sie to byc doskonalym rozwiazaniem, do momentu, w ktorym wchodzimy do dzungli. Tutaj tempo naszego zejscia radykalnie spada. Dzungla jest bardzo gesta. Szlak trzeba torowac od nowa. Juz sam nie wiem, czy nie byloby szybciej wracac wczesniej utorowanym szlakiem. Jednak jest przygoda, poznajemy nowe tereny, wiec nie jest zle. Od sniadania nic jedlismy, poza krowkami. Noc sie zbliza a my jestesmy w ciemnej dupie. Ewentualny nocleg bez sprzetu nie bedzie przyjemny, choc na pewno przezyjemy. Nie tracimy rezonu i ciagle schodzimy na dol. Nie jest to takie proste, poniewaz czasem stajemy wprost nad urwiskiem, wiec musimy trawersowac zbocze, w poszukiwaniu alternatynego zejscia. Na szczescie nie jest tutaj az tak goraco i wilgotno, jak w prawdziwej dzungli. Nie ma tez tak wielu insektow. Rece az po lokcie kluja mnie od ran, zadanych przez rozne, kolczaste rosliny. Dzungla nie chce sie skonczyc. Wiele razy, wydaje mi sie, ze widze przeswit polany, ktora okazuje sie byc tylko nizej porosnietym poszyciem dzungli. Deszcz caly czas pada, ale nie jest jakos bardzo uciazliwy. Wreszcie natrafiamy na sciezke. Optymistycznie stwierdzam, ze ta sciezka wyprowadzi nas na lake. Wojtek sie smieje z mojego optymizmu. Moja ocena jest trafiona, bo sciezka najpierw wyprowadza nas na pasaca sie w dzungli krowe, a potem wreszcie na upragniona lake. Jest juz prawie ciemno jak dochodzimy do naszego gospodarza. Ten jest w domu tylko z synem. Zone, pewnie zapobiegawczo;), wyslal do innego miasta. Jemy przygoptowany przez niego posilek (jakas papka z dyni – jem cos takiego pierwszy raz w zyciu) i ruszamy do naszego hotelu. Na miejsce dochodzimy juz w nocy. Chlopaki juz mysleli, ze postanowilismy przenocowac w ruinach. Mowia, ze przez caly dzien, rozni ludzie, z wielka ciekawoscia wypytywali sie, gdzie jestesmy. Jeszcze dobijamy sie do sklepu, ktory chcemy, zeby otworzyli tylko dla nas i zaczynamy delektowac sie tym, co widzielismy jeszcze pare godzin temu. Nie udalo sie dotrzec do Fortecy. Jest zatem jeszcze jedno miejsce, ktore czeka na swoich odkrywcow. To, co zastalismy na gorze, bedzie musialo na razie nam wystarczyc!
Zaczelo sie wszystko od pysznego sniadanka! To duze na talerzu, to ogromna gotowana fasolo. Smakiem przypomina nieco nasz bob.
A to nasze dzielne psiaki. Mniejszy tym razem sie wycofal, ale potem towarzyszyl nam przez cale dwa dni, ale juz w zupelnie innej wycieczce!
Wreszcie jestesmy przy ruinach, rozpoznalismy miejsce, po pozostalosciach po kamiennym murze, ktory okalal cale miasto!
Szczatki ceramiki, ktora w doslownie kilka minut udalo nam sie wygrzebac!
Sesja do gazet! ;)
Widok z naszego miasta!
Tutaj czekamy na Wojtka, ktory uparl sie na wejscie na sam szczyt!
A taka marke wodki tutaj sie sprzedaje. Co ciekawe, nie widzielismy jej nigdzie indziej!
te psy podbiły moje serce!!! :D nie tylko wielkie duchem, ale też piękne ciałem ;)
OdpowiedzUsuńMoje tez, nawet teraz sie zastanawiam co sie z malym dzieje? Michal stwierdzil, ze bardzo szkoda, ze nie mozna z nich spuscic powietrza, zabrac do Polski i z powrotem napompowac;(
OdpowiedzUsuńPoza tym nie wygladaja a byly bardzo odwazne. Wielki jednego razu gryzl sie z dwoma psami na raz i co ciekawe dawal sobie z nimi niezle rade. A maly tez jest niezly kozak, bo nie pekal przed psami nawet kilka razy wiekszymi od niego!