sobota, 11 września 2010

Gran Vilaya i dolina Belen!

Nastepnego dnia Lukasz z Szefem postanawiaja jechac prosto do Chachapoyas. Ja z chlopakami wynajmujemy kolejnego mulnika i przedzieramy sie dalej. Tym razem przewodnik ma wskazac droge do jednych z najladniejszych ruin kompleksu Gran Vilaya. Okazuje sie, ze skrecamy duzo wczesniej, niz sami zrobilismy to wczoraj. Na zupelnie inne wzgorze, wiec miejscowi kolejny raz wykazali sie kompletna indolencja w temacie topografii wlasnego terenu. Tym razem byly to w glownej mierze dzieci, wiec mozna im wybaczyc.

Tutaj droga jest szeroka i normalna, choc znowu pnie sie ostro do gory. Do tego, jestesmy juz przyzwyczajeni. Teraz chociaz wierze w to, ze turysci tutaj docieraja. Ide na przedzie, natrafiam na niewysoki murek, charakterystyczny dla ruin. Slysze, jak z daleka wola mnie Michal i krzyczy, ze minalem miasto. Okazalo sie, ze miasto jest kompletnie zarosniete dzungla. Jest zaraz przy szerokiej sciezce. Mimo tego, jego pierwsza czesc mozna minac niezauwazajac niczego. Miasto jest pokaznych rozmiarow. Dzungla jest wspaniala. Generalnie mamy juz dosc ruin, a te chcielismy zobaczyc dla samej zasady, ale naprawde nas zachwycily. Szczegolnie poprzez ta dzungle, ktora wrasta w ruiny, stojace tutaj od setek lat. Cos takiego jak w Angkor Wat, tylko oczywiscie na mniejsza skale.

Nasz przewodnik mowi, ze dalej bedzie jeszcze troche pod gore i potem w dol. Te troche, okazalo sie byc 45 minutami ostrego zapinania. Bylo warto, bo zaraz potem, naszym oczom ukazala sie dolina Belen. Przepiekne miejsce. Wielka rownina, pokryta zielonym dywanem, ktory wydaje sie nie miec konca. Doline przecina, wijaca sie niezliczonymi meandrami rzeka. Klimatu dopelniaja pasace sie konie, ktore wydaja sie byc szczesliwe i nasycone wolnoscia, na ktora ta przestrzen im pozwala.

Nasz przewodnik zakontraktowany byl do pierwszego Hospedaje, jakie jest w dolinie. Szybko okazalo sie, ze to jedyne schronienie jakie tutaj jest. Trzy lata temu zostala wybudowana tutaj droga, wiec mozna dojechac samochodem. Martwi mnie jednak to, ze widze przed soba bardzo daleko wijaca sie nic drogi, a nie widze nawet jednego samochodu. Na domiar zlego nie ma rowniez gospodarzy domostwa, ktore ma stanowic nasza przystan, jak twierdzi nasz przewodnik, przynajmniej do dnia nastepnego. Wtedy na pewno bedzie transport dalej - mowi. No nic, zostaje nam tylko czekac!

Przeskakujemy przez plot. Przenosimy plecaki i rozkladamy sie na mini tarasie przed wejsciem do chaty. Dom jest zamkniety. Po jakims czasie (powiedzmy dwoch godzinach czekania), Michal odkrywa, ze klodke od kuchni z latwoscia mozna otworzyc. Jeszcze chwile sie zastanawiamy, ale glod zaglada nam do gardel, wiec decyduje, ze trzeba wejsc, napalic w piecu i przygotowac cos do jedzenia. Piec jest taki, jakich juz setki tutaj widzielismy, ale jeszcze ani razu nie mielismy okazji w nim rozpalac i samodzielnie na nim gotowac. Najpierw zrobilismy gorace kubki, ktore mial ze soba Michal. Co ciekawe, kubki byly polskie, zakupione przez Michala w Londynie, a zjedzone w Peru Potem zrobilismy sobie kawe, ale w zaladkach ciagle burczalo. Siegnelismy po ziemniaki gospodarza i wsadzilismy je do pieca. Zdazylismy zjesc tylko po jednym, bo po prawie pieciu godzinach czekania, przyjechal na motorze gospodarz. Bardziej sprawial wrazenie wystraszonego nasza obecnoscia, niz obrazonego za wtargniecie do posiadlosci. Zbieg okolicznosci byl taki, ze chile potem, przejezdzal droga samochod, pierwszy od pieciu godzin. Podbiegam i pytam sie, czy gosc nas zabierze. Okazuje sie, ze jedzie do Chachapoyas, gdzie sa juz nasze chlopaki. My tak daleko jeszcze nie jedziemy, nie mniej jednak zabieramy sie z nim. Wolam jeszcze do kuchni gospodarza, pokazuje ziemniaki w popielniku i wkladam mu 10 soli do lapy. Od razu pojawia sie usmiech na jego twarzy. Zegnamy sie w pospiechu, ale bardzo serdecznie.

Kierowca wysadza nas wczesniej, niz sie umawialismy, poniewaz okazalo sie, ze do nastepnego punktu programu, czyli Karajia, bedzie stad po prostu blizej! Hotel, zakupy, piwo, kolacja, jeszcze do poduszki bajka Grishama i tak konczy sie ten udany dzien!

Gamon wklada nasze plecaki na konia (dlaczego gamon, zobaczycie na dole)!
Widoki z trasy!

Ruiny Gran Vilaya!


Dzungla porasta wszystko i wdziera sie wszedzie!

Dolina Belen!


A takiej rany doznal nasz kon od rekojesci mojej maczety, poniewaz gamon przewodnik nie potrafil dobrze zabezpieczyc bagazu na jego grzbiecie.


A to piec, dzieki ktoremu moglismy, choc w drobnym zakresie, zaspokoic swoj apetyt.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz