piątek, 7 sierpnia 2009

Kolejne dni trekkingu!





















Taki tutaj maja sposob na przedostawanie sie przez rzeke.





















Dzieciaki tutejsze jak widzicie nie
przywiazuja specjalnej uwagi do higieny.





















I jak ja wygladam w tym aparacie.





















A ten to pewnie moze zezrec!





















Czasem muly spadaja w przepascie,
ale rzadki. Czesciej spadaja do nich ludzie, a muly czescie padaja lupem zlodziei. W trakcie naszego trekkingu innej grupie skradziono dwa muly, jeden kosztuje 1500 zl.

Anna prze ostro do przodu!





Nie tylko gory ale i otwarte przestrzenie. Mjescowi wypasacja na nich bydlo, trawy tutaj jest wyjatkowo malo, wiec bydlo czasem trzeba pedzic wysoko w gory.


Miejscowe dzieciaki.

W trakcie przygotowywania posilku.

A to nasz Mula Manager w trakcie managerowania!

Sciezki sa naprawde malowniczo wytyczone.


Nasze obozowisko na 3800 m.

Z napotkanym Arierro!

Trzeci dzien jest najtrudniejszy na naszej trasie, dlatego obydwoje mamy lekkiego stracha. Okazalo sie, ze byl naprawde ciezki. Najpierw zaczyna sie od masakrycznego zejscia w dol, az do samej rzeki, tam spozywa sie posilek i dalej do gory. Nasz Mula Manager, stwierdzil, ze bedziemy isc okolo 5 godzin. Mialem cholernie malo wody, wiec prawie w ogole nie pilem, poniewaz chcialem przyoszczedzic na pozniej. Jednak podejscie bylo naprawde mordercze, slablem z minuty na minute. W plecaku mialem jedna pomarancze i nieco wody. Mula Manager nas wyprzedzil, wiec nie bylo mowy o posilkach. Juz sobie wyobrazalem, ze pewnie dojde do obozu na ostatnim jezyku, kiedy po trzech godzinach meczarni widze naszego przewodnika jak macha reka i oznajmia Annie, ze do obozu zostalo juz tylko 15 minut. Jestem wykonczony i jednoczesnie zly, bo przez niego sie meczylem i oszczedzalem te cholerna wode. Dopiero w obozie okazalo sie, ze czas mielismy naprawde dobry. Poza tym czekala na nas spora francuska grupa i patrzyla z zaciekawieniem jak wchodzimy. Okazalo sie, ze oni te sama co my trase robia w 10 a nie w 6 dni. Jest ich 12 osob, maja 5 przewodnikow, 18 mulow i kilka koni na wypadek, jakby ktos nie dawal rady na podejsciach. Miejsce naszego obozu lezy na wysokosci 3800m, jest przepiekne, a ludzie tutaj mieszkaja - to dopiero jest challenge.

Teraz jak to pisze otaczaja mnie jakies skosnookie dzieciaki i z zaciekawieniem wpatruja w monitor. Co ciekawe staraja sie czytac to co pisze i zywo komentuja. Niestety nie rozumiem o czym deliberuja, a szkoda, bo dyskusja jest naprawde zywa.

Widze jak miejscowa rodzina z pomocnikami oprawiaja swiniaka, robia to z duza wprawa. Jednak tutaj mieso jest na wage zlota, wiec nie mozna go kupic, ani zamowic sobie posilku w postaci steka. Niestety na takie rarytasy jeszcze bedziemy musieli dlugo czekac.

Kolejnego dnia to dopiero wyzwanie, przelecz na 4600. Jest mi niedobrze, boli mnie glowa. Juz nie moge patrzec na liscie koki, sa paskudne w smaku. Zatem napieram do przodu bez wspomagaczy. Anna jest dzielna, caly czas prze do przodu, bez slowa narzekania. No oczywiscie, obydowoje caly czas mowimy, ze jest ciezko, ale to wszystko. Wreszcie osiagamy wierzcholek, z nieco gorszym rezultatem czasowym niz to przewidzial przewodnik, ale jestesmy bardzo z siebie zadowoleni. Przewodnik mowi, ze widzial jedna z Francuzek placzaca na szlaku. W cale mnie to nie dziwi, bo podejscie jest mordercze. Nieco odpoczywamy na szczycie, cykamy mnostwo fotek i lecimy z powrotem. Teraz okazalo sie, ze Anna zle sie czuje na zaladku. Dobrze, ze mam jeszcze od Edzika Nifuroksazyd, to ja jakos ratuje przed ostateczna kleska. A ta by byla tym bardziej gorzka, ze juz najtrudniejsza partie mamy za soba. Jednak srodek pomogl i rano mozemy ruszac dalej.

Okazalo sie, ze brak kucharza jest swietna sprawa, bo dzieki temu mozemy przebywac w domach miejscowych ludzi. Nasz Mula Manager zawsze sie wprasza do skorzystania z paleniska. Ci ludzie mieszkaja strasznie biednie. W srodku kazdego domu biegaja swinki morskie, tutaj ludzie je jedza. A ich hodowla sie bardzo oplaca, bo one bardzo szybko rosna, po miesiacu juz taka swinka jest gotowa do spozycia. Generalnie bieda jest wielka, a mozliwosci bardzo ograniczone. Jednak jak to zwykle w trzecim swiecie bywa ludzie wydaja sie byc szczesliwi, po prostu ciesza sie z tego co maja. Trzeba tez przyznac, ze jest wyrazna roznica pomiedzy Ameryka Poludniowa a Azja, bieda w Azji jest o wiele wieksza i na wiele wieksza skale niz tutaj. Ci ludzie tutaj jakos wiaza koniec z koncem i nie umieraja z glodu.

Kolejny dzien ma byc lajtowy, choc widze ze Mula Manager sie smieje pokazujac mi osniezone szczyty gor jako dzisiejszy cel naszej wedrowki. Rzeczywiscie, na poczatku byl lajcik, jednak w miare zdobywanej wysokosci, coraz trudniej lapac oddech. Powraca uciazliwy bol glowy, pojawia sie snieg i robi sie strasznie zimno. Jakos nie bylem przygotowany na takie zimno, szczegolnie zalowalem, ze nie mam rekawiczek. Okazalo sie, ze tego dnia wlezlismy na przelecz lezaca prawie na 5000m, sporo mnie to kosztowalo. Trzeba bylo jeszcze z niej zlesc. Nasz Mula Manager boi sie o jutrzejszy dzien, czy zdazymy na busa i postanawia isc do dalszego obozu. Coz mi pozostaje jak tylko zaakceptowac jego decyzje, ktora wydaje sie rozsadna, w swietle tego, ze czeka nas szesciogodzinny marsz dnia nastepnego, a na miejscu mamy byc przed 12. Znowu gotujemy w chacie u miejscowych. Anna pstryka fotki dzieciakom, ktore zachowuja sie tak jakby pierwszy raz w zyciu widzialy aparat, piszcza i skacza do gory w momencie blysku flesha, potem oczywiscie wszystkie chca obejrzec w aparacie powstale dzielo. Maja niezla zabawe, przyjemnie patrzec na ich radosc.

Kolejenego dnia juz jest tylko z gorki. Dochodzimi do wioski przed czasem, rozliczamy sie z naszym Mula Managerem, dajemy mu zarcie na powrot, napiwek, a nawet oferuje mu swoje spodnie – zabiera je z ochota. Mial jednak ochote na karimate i moja latarke, ktora chociaz stara zawsze wzbudzala wielkie zainteresowanie u miejscowych, dlatego, ze mozna ja zalozyc na glowe. Karimate nawet chcial ode mnie kupic, widocznie ma dosc spania na dworze, albo chce ja wypozyczac turystom. Nie moglem mu jej jednak sprezentowac, bo przeciez jeszcze dluga czesc wyprawy przede mna. Biore jego adres i telefon i tak sie konczy ta niesamowita przygoda. No moze nie do konca, bo pozostaje jeszcze Machu Pichcu, ale to glownie Anny atrakcja, dla mnie trekking sam w sobie byl o wiele bardziej wyczekiwana i porzadane czescia tej przygody. Co jeszcze jest ciekawe to podejscie miejscowych do naszego wspolnego podrozowania. Nikt nigdy nie mogl uwierzyc w to, ze nie jestesmy malzenstwem a nawet para. Dla nich jest po prostu nie do pojecia, zeby chlopak z dziewczyna podrozowali na zasadzie kolezenstwa i zeby nie laczyly ich glebsze relacje. Zawsze sprawialo mi wiele radosci obserwowanie Anny, ktora z zaklopotanmiem musiala odpowiadac na wszelkie tego rodzaju pytania.

Acha i jeszcze nie napisalem o bardzo waznej rzeczy, ktora nakrecala nas na trekkingu. Otoz, ktoregos razu Anna oznajmila, ze jest completly dead, jednak zaraz dodala, ze kiedys gdziesz wyczytala, ze jak czlowiek jest w takim stanie, ze wydaje mu sie, ze nie da juz rady zrobic nawet jednego kroku, to w rzeczywistosci ma ciagle 80% poczatkowej energii. Dlatego od tamtej pory, w chwilach trudnych zawsze sobie powtarzalismy - Come on, you have still 80%!!!

1 komentarz:

  1. Ja też nie mogę uwierzyć, że nie połączyły Was głębsze relacje. Mam rozumieć, że z Anną romawiałeś po angielsku? nie próbowaliście dogadać się po polsko-czesku?

    OdpowiedzUsuń