poniedziałek, 2 sierpnia 2010

Poczatek trekingu!

Treking uznaje za bardzo udany. Szczerze pòwiedziawszy zaskoczyla mnie forma niektorych uczestnikow. Okazala sie zdecydowanie lepsza niz przypuszczalismy. Wszyscy zawsze dochodzili do bazy przed zmrokiem. Wszyscy trase ocenili na bardzo ciezka, ale tez wszyscy swietnie sobie z nia poradzili. Dla niektorych jednak byl to tak duzy wysilek, ze stwierdzili, iz z pewnoscia nigdy wiecej czegos takiego niepowtorza, co nie oznacza, ze nie bylo warto.

Z oczywistych wzgledow nie mam czasu na relacjonowanie calosci przebiegu siedmiodniowego treku. Dlatego postanowilem postarac sie zamiescic jak najwiecej zdjec, zeby choc troche oddac atmosfere tych pieknych, aczkolwiek meczacych dni.

Dla mnie trek byl troche inny niz zeszloroczny. Zaczalem bardzo udanie, swietna forma, zerowe problemy z aklimatyzacja. Nawet trzeciego dnia zrobilem swoja zyciowke w zejsciu do rzeki, wyprzedzajac dosc mocno muly wraz z kucharzami i mulnikami. Jednak przyszla kryska na matyska. Piatego dnia, ktory spodziewalem sie, ze dla mnie bedzie najtrudniejszy, bo wchodzi siena najwyzsza przelecz, przyszedl kryzys. Obudzilem sie juz z bolem brzucha i nudnosciami. Na sniadanie zjadlem prawie nic i na pusto postanowilem ruszyc w trase. Od poczatku szlo mi sie fatalnie. Choc dzien ten ma to do siebie, ze poczatkowo idzie sie w miare po plaskim terenie. Jednak wysokosc to cztery tysiace metrow, wiec juz zaczyna doskwierac czlowiekowi. Wzialem aspiryne, potem wmusilem w siebie koke I przezuwalem ja powoli. Co chwila odpoczywalem. Jurij (jeden z naszych przewodnikow) zamykal stawke z koniem dla rezerwowych sytuacji. Obserwowal moje meczrnie i zaproponowal pomoc. Na poczatku odmowilem, jednak przy drugiej propozycji wsiadlem na rumaka (to okreslenie jest przesadne, bo konie w Peru sa raczej bardzo mikrych rozmiarow). Kon wyraznie nie byl zadowolony z mojej obecnosci i co chwile schodzil z trasy, zeby pogryzc trawy poza szlakiem. Przejazdzka nie trwala dlugo, bo czekali inni chetni do polepszenia swojego losu trekera. Musialem dalej sie meczyc samemu ze swoimi slabosciami. Niestety nie bylo lepiej, bol glowy sie wzmagal, oddychalo sie coraz ciezej i coraz ciezej bylo sie zmotywowac do kolejnych krokow. Jednak nie bylo rady, czeste odpoczynki w polaczeniu z samomotywacja pozwolily mi wreszcie osiagnac upragniona przelecz. Tam kilka zdjec i szybkie zejscie na dol. No nie takie szybkie, bo zajelo mi ponad trzy godziny. Ten dzien jeszcze dlugo bede pamietal. Wedlug Lukasza najtrudniejsze dni treku to pierwszy i trzeci. Wedlug mnie natomiast to trzeci i piaty. Wsrod naszych uczestnikow zdania sa podzielone, trzeci jest trudny dla kazdego a co do pierwszego i piatego, to juz roznie. Zalezy wszystko od tego, jakie kto ma zdolnosci adaptacyjne do wysokosci.

Z ciekawszych historii, ktore mnie spotkaly na trasie to mijanka mulow na waskim szlaku. Nie wiem o co poszlo ale trwalo to dosc dlugo. Mulnicy sie poklocili, nawet chcieli sie bic. Nie wiem czy moja obecnosc, czy niezbyt krewkie charaktery powstrzymaly ich od ostatecznej konfrontacji. W kazdym badz razie przechodzacy kolo mnie kon rowniez postanowil zamanifestowac swoje niezadowolenie i sprzedac mi kopniaka. Wybil obydwie tylne nogi w gore, z czego jednak przeleciala kilkanascie centymetrow kolo mojej glowy. Gdybym jakos podswiadomie nie wyczul jego intencji i w pore sie nie uchylil, to chyba znosiliby mnie z trasy.

Na razie zamieszczam zdjecia z poczatku treku, potem zamieszczke z Choquequirao i pozostalych dni. Nie robie tego od razu, bo jak zwykle nie mam czasu. Pozostaje mi tylko miec nadzieje, ze w Cuzco bedzie w miare szybki internet.

Przedmiescia Cuzco!
Rzeka Apurimac
Czesc naszej ekipy w busie, bo cala sie niestety nie zmiescila z bagazami i trzeba bylo wziac dodatkowa taksowke.
Zejscie do Cachora, gdzie zaczyna sie trasa!
Kilka fotek z miejscowymi!




A tu juz jestesmy na wlasciwej trasie!




Lukasz z GPS-em w reku ciagle monitoruje wysokosc na jakiej sie znajdujemy. Zaczyna sie skromnie, od 3000 metrow.


Lukasz z Jurijem, ktory jest zawsze usmiechniety. Naprawde nie widzialem tego faceta bez usmiechu na twarzy.
A tu moja ponura geba. Az trudno uwierzyc, ze tez potrafie sie usmiechac!
A to Ania z oslem, ktory dobieral sie nam do plecakow w poszukiwaniu slodyczy.

6 komentarzy:

  1. fajne zdjecia, tylko brakuje twojego na rumaku:) ( marek R siedzi obok i sie smieje) a kryzys dnia piatego to najwyrazniej przez peciki....
    pozdro K

    OdpowiedzUsuń
  2. A ja dziś pierwszy dzień w pracy. Ma się chęć wysłać wszystkich pacjentów na jakąś terapie luzu do Ameryki, Południowej oczywiście :) Musze o tym pomyśleć.

    Zdjęcia fajne, zwłaszcza to 2 od góry! Uściski !

    OdpowiedzUsuń
  3. no niezle chlopaki
    cwiczcie bo mnie chyba nosic trza bedzie :)))

    OdpowiedzUsuń
  4. To Ty raczej pocwic, bo bedzie ciezko, a nawet bardzo ciezko. Ekspedycja to nie zarty, zwlaszcza, ze sami podchodzimy do tematu ambicjionalnie.

    Peciki pecikami, a z wysokoscia to ja zawsze mialem problemu. Po prostu taki organizm, natury sie nie przeskoczy. Choc teraz znow jestem w Cuzco i juz nie mam z tym problemow. Kwestia dobrej aklimatyzacji i po krzyku.

    Marek R smiejacy sie w pracy, no ladnie, to juz widze ze kompletnie nie macie tam nic do roboty!

    Pozdrowienia dla wszystkich.

    OdpowiedzUsuń
  5. czyli wycieczka szła na piechtę, a pan pilot na kucyku?... ty to się umiesz ustawić! :)
    E.

    OdpowiedzUsuń
  6. No wiesz, ja tu umieralem w imie tego, zeby ludzie przezyli prawdziwa przygode a Ty sobie jeszcze drwiny urzadzasz:)

    OdpowiedzUsuń