sobota, 21 sierpnia 2010

Wjazd do prawdziwego interioru!

Zaczelo sie od tego, ze Lukasz zapytal policjantow w Tingo Maria, ile zajmie podroz do Cajamarci. Powiedzieli, ze w jeden dzien da sie to zrobic. Juz teraz wiemy, ze gowno wiedza o tej trasie. Nigdy nawet do glowy im pewnie nie przyszlo, zeby sie wybrac w taka podroz. Spojrzeli na mape i powiedzieli, ze w jeden dzien da rade, bo faktycznie na mapie to tak wyglada.

Wystartowalismy o szostej rano. Prywatnym samochodem dojechalismy niezly kawal, bo az do Uchize. Stamtad udalo sie jeszcze zlapac busa do San Antonio i tutaj pies pogrzebany. Dalej nic juz nie jezdzi. A jak juz jezdzie, to tylko do nastepnej wioski. Ladujemy wiec wory na plecy i ruszamy z buta. Trasa ostra, bo droga w dzungli a jakby jeszcze tego bylo malo, to ciagle jest albo z gorki albo pod gorke. Z tymi worami robimy przerwy na 5 minut co pol godziny. Z godziny na godzine sil jest coraz mniej, a konca nie widac. Wreszcie jednak po raz ostatni w tym dniu przekraczamy rzeke i dochodzimy do malej osady Ollas. Miejscowi wlasnie maja meeting przedwyborczy. Nasza wizyta gasi wyborczy entuzjazm i rozpoczyna nowy, pt. Biali we wiosce. Okazalo sie, ze wiekszosc z nich pierwszy raz widzi turystow w tych stronach. Opowiadaja, ze kiedys jeden facet przemierzal ta trase rowerem, ale nie dawal rady i musieli cale jego toboly wpakowac na konia, lacznie z nieszczesnym rowerem.

Szybka decyzja, zostajemy tutaj na noc. Kupujemy piwko i zaczynamy normalnie oddychac. Jednak okazuje sie, ze w Ollas konczy sie droga i dalej trzeba lezc do Tingo po sciezce przez dzungle. Miejscowi, ten odcinek bez zadnego odpoczynku, w dobrym tempie, robia w szesc godzin. Wiemy, ze z naszymi plecakami, to bedzie duzo wiecej. Nic jednak innego nam nie pozostaje. Przeciez nie bedziemy zawrcac.

Rano, z brakiem entuzjazmu, ale pakujemy plecaki na plecy i ruszamy w trase. Jest cholernie goraco i cholernie ciezko. Na szczescie, w trakcie marszu Lukaszowi udaje sie zorganizowac konia od miejscowych. Ladujemy na biednego konia wszystkie plecaki. Teraz to dopiero sie fajnie idzie. Z latwoscia wyprzedzam konia i wszystkich po drodze. Ostatecznie do Tingo dochodze nawet przed czasem. Czekam na reszte, na konia i nasze plecaki. Okazuje sie, ze nic juz tego dnia nie jedzie dalej. W Tingo jest tylko jedna chata. Tam jemy obiad i idziemy spac na lake. Nocleg pod gwiazdami zapowiadal sie ekstra i w sumie taki byl. Choc na tej wysokosci odczulem zimno nad ranem.

Wstajemy przed szosta i ruszamy dalej do San Pedro. Bus kosztuje bardzo drogo, ale alternatywy nie ma. Wsiadamy do jego srodka potulnie. Miejscowi nie daja za wygrana i prawie godzine targuja sie na zewnatrz z przewoznikiem. Wreszcie ponoszac kleske wchodza do busa. Zaczyna sie jazda. Jechalem po drodze smierci w Boliwii ale musze przyznac, ze to co tutaj zobaczylem bije ja na glowe. Bus wije sie serpentynami w gore, ciagle wyzej i wyzej. Droga jest niezwykle waska. Siedze z lewej strony przy oknie od strony urwiska. Co chwile widze, ze jedziemy na krawedzi a pod nami kilkusetmetrowa przepasc. Kierowca opowiada o swoim wypadku na tej trasie. Z duma oswiadcza, ze dachowal z pasazerami trzykrotnie i wszyscy przezyli. Jak na razie, to widze taka przestrzen pod soba, ze o dachowaniu nawet mowy byc nie moze. W razie pomylki, lecimy prosto w przepasc. Jestem pewien, ze nikt z nas by tego nie przezyl. Jakby tego bylo malo za chwile mijamy wrak ciezarowki, ktora jakis czas wczesniej poleciala w przepasc - jest kompletnie roztrzaskana. Krece film kamera z mysla o tym, ze jak zginiemy, to chociaz ten film po nas zostanie. Wreszcie, wszyscy doskonale zaczynamy rozumiec cene tego przejazdu.

Jakos sie udalo, dojechalismy do celu. Miejscowi caly czas do nas podchodza i zagaduja. Sa bardzo ciekawi skad jestesmy i po co przyjechalismy. Potem pytaja o Polske, o ekonomie, o to ile sie zarabia, ile co kosztuje. Jeden pytal mnie o wszystko, lacznie z tym ile kosztuje talerz na posilek, a ile widelec. Ludzie tutaj zarabiaja srednio 500 soli miesiecznie, czyli okolo 500 zl. Z tego nie moga wiele zaoszczedzic. Jeden z lokalsow mowi, ze nie ma wakacji, bo ich nie moze miec. Przyczyna jest prosta, jak nie pracuje, to tego dnia nie je – mowi jednak o tym z usmiechem na ustach. Teraz dotarlismy do Huacrachuco, dalej mamy autobus o trzeciej w nocy. Zatrzymalismy sie w hotelu, zeby sie wykapac i naladowac baterie. Teraz bedzie coraz ciekawiej.


Przeprawa promowa przez rzeke - tak to tutaj wyglada!

Szef spi na lawce w naszym hoteliku w Ollas! (niestety byly tylko dwa lozka)
Miejscowe dziewczeta!

A to nasz konik, mam wiecej zdjec i bardzo ciekawe filmy, jednak ciegle mi zrywa polaczenie, dlatego poprzestane na tym co zamiescilem do tej pory!


6 komentarzy:

  1. Hej Szczesciarze !

    Takie chlopy i nie daliscie rady isc z plecakami?
    Bidny kon..no ale najwazniejsze ze posuwacie sie do przodu. Pozazdroscic przygody..

    Dori

    OdpowiedzUsuń
  2. ten koń to cosik mały, jak źrebak. mam nadzieję, że nikt z organizacji Walka z Pastwieniem się nad Zwierzętami tego blogu nie czyta.

    no i znowu w tle toyota! a nie mówiłam, że to najlepsze auta na świecie ?

    A w ogóle to co tam jest w tym Cajamarci, że tak tam idziecie z zaparciem godnym Indiany Jonesa ?
    E.

    OdpowiedzUsuń
  3. już wiem co się tam wydarzyło ! ale co tam jest teraz ?

    OdpowiedzUsuń
  4. czesc wszystkim

    zapodajcie jakies foty z tej wyprawy busikiem nad urwiskami. mam nadzieje ze Szef i jego ochrona maja sie dobrze i pilnuja jego interesow w dzungli.
    pozdro ze ŚLĄSKA

    OdpowiedzUsuń
  5. Miejsce do spania eleganckie!

    OdpowiedzUsuń
  6. Zaraz wrzuce dodatkowe foty o ile necik pozwoli:)

    A co do Cajamarki to juz w niej jestesmy, a po co tu przyjechalismy okaze sie w dalszej czesci sledzenia naszych losow.

    OdpowiedzUsuń